Dlaczego nie lubię liberalizmu


1.

Na liberalizm powołują się wszyscy, którzy chcą zmienić naszą rzeczywistość, upodobniając ją do społeczeństw zachodnich. Ostatnio robili to homoseksualni aktywiści, którzy narzekali, iż rodakom daleko do zasad i obyczajów społeczeństwa liberalnego. Robią to feministki, a także – przy różnych okazjach – liczne rzesze intelektualistów narzekających na ogólny obskurantyzm społeczeństwa. Gdyby wprowadzić zasady i obyczaje liberalne, to wówczas – taki argument zwykle pada – mielibyśmy znacznie więcej swobody i w znacznie większym stopniu jednostki oraz grupy mogłyby korzystać ze swoich uprawnień. Liberalizm jawi się zresztą swoim zwolennikom nie tylko jako idea społeczeństwa wolności, ale również jako przeznaczenie nowoczesnego świata i jedyna cywilizowana płaszczyzna współżycia w naszych czasach.

Skoro tak jest, to czy można dzisiaj w ogóle głosić poglądy antyliberalne? Czy odrzucenie liberalizmu musi oznaczać popadnięcie w autorytaryzm i czy rzeczywiście jest oznaką beznadziejnej anachroniczności myślenia?

Nie uważam, by twierdząca odpowiedź na te ostatnie pytania była nieodparta. Sądzę nawet, iż doszło w dzisiejszych czasach do nadużycia, którym jest utożsamienie liberalizmu z wolnością. Liberalizm jest pewnym pomysłem – jednym z wielu – na uporządkowanie świata. To, czy owo liberalne uporządkowanie świata zwiększy obszar wolności oraz możliwość osiągania innych dóbr, jest kwestią co najmniej dyskusyjną. Nie ma więc powodu godzić się na to, by liberalizm stał się koncepcją wyróżnioną, czy to w Polsce, czy gdzie indziej. Rzeczywistość jest zbyt skomplikowana, by podporządkować ją jednemu systemowi organizującemu, i to systemowi, który wywołuje sporo obiekcji.

Spróbuję więc wyłożyć swoje podstawowe zarzuty wobec tych liberałów, którzy ogłosili, iż mają szczególne uprawnienia do interpretowania naszych problemów i koordynowania życia społeczeństw.

 

2.

Pierwszą i najbardziej oczywistą przyczyną mojej niechęci jest znikoma pozycja liberalizmu w całym obszarze ludzkiej myśli. Wyrażając to po prostu: liberalizm jest doktryną mało interesującą. Liberałami nie byli Platon, Arystoteles, Dante, Szekspir, Dostojewski. Nie da się wymienić żadnego naprawdę wybitnego myśliciela, żadnego wielkiego pisarza, który kwalifikowałby się do tej kategorii. Wszystko, co najbardziej fascynujące w obrazie człowieka i świata, co najgłębiej odkrywające prawdę o człowieku, o jego naturze, o jego związkach z innymi ludźmi, z przyrodą i z Bogiem, powstało poza liberalizmem. Najciekawsi myśliciele kwalifikowani do szeroko rozumianego liberalizmu – Kant, Ortega, czy Tocqueville – są wielcy w tym względzie, w którym kategoria liberalizmu do nich się nie stosuje lub ortodoksję liberalną znacznie przekraczają.

Przeprowadźmy eksperyment myślowy: wyobraźmy sobie człowieka wychowanego na wyłącznie arystotelizmie, heglizmie, fenomenologii, czy tomizmie. Komuś takiemu z pewnością groziłaby jednostronność, ale bez wątpienia mógłby osiągnąć mądrość w najbardziej elementarnym sensie tego słowa. Wyobraźmy sobie następnie kogoś, kto wychowany i wykształcony jest wyłącznie na tekstach liberalnych. Komuś takiemu mądrości nie dałoby się przypisać, bo w tekstach tych albo nie znajdziemy rozważań o najważniejszych sprawach nurtujących człowieka, albo będą one zawstydzająco miałkie. W najlepszym razie kwestie te są tam odsuwane jako nieistotne dla głównych rozważań, zaciemniające prostotę schematu, nieciekawe, a nawet – z powodów, o których za chwilę – niebezpieczne. Niekiedy teksty zawierają wskazówki, jak kwestie takie odsunąć z pola widzenia, by nie przeszkadzały w rozwijaniu liberalnego schematu myślowego. Wystarczy zresztą w dyskusji z liberałem poruszyć je, a spotykamy się zwykle z dwojakiego rodzaju reakcją: albo kompletnym zignorowaniem, ponieważ liberał nie rozumie, o czym mówimy i po co, albo irytacją, że zupełnie niepotrzebnie wprowadzamy problemy nieistotne, dla których on dawno znalazł już odpowiednie miejsce.

Bywa, iż może to mieć korzystne skutki. Są wszak koncepcje, które gmatwają rzeczy proste oraz tworzą puste lub mało sensowne konstrukcje pojęciowe. Wówczas liberał ze swoją prostotą będzie działał ozdrowieńczo. Ale problem w tym, iż z taką postawą odnosi się on do wszystkiego, co nie jest liberalizmem i do wszystkiego, co ową prostotę komplikuje. Stąd liberałowie niezwykle łatwo wpadają w schematyzm, pozostawiając poza obszarem swojego zainteresowania ogromną sferę problemów, wątków, aspektów rzeczywistości i argumentów. Kto więc staje się liberałem, ten ryzykuje utratę ciekawości świata i popadnięcie w sterylność.

 

3.

Od razu uprzedzę replikę, która brzmi następująco. Liberalizm tym różni się od wymienionych powyżej koncepcji, że jest znacznie skromniejszy. Wieloma kwestiami nie zajmuje się ze swojej natury. Celem liberalizmu jest raczej stworzenie ram, w których człowiek może funkcjonować jako istota działająca, myśląca i tworząca. Zmierza do zbudowania modelu, w którym możliwie najwięcej wolności będą mieli wszyscy, również arystotelicy, hegliści, fenomenolodzy, tomiści.

Odpowiedź jest znana, ale jej nie przyjmuję, a w każdym razie widzę w niej źródło podstawowych kłopotów doktryny. Odpowiedź po części tłumaczy, dlaczego liberałom tak trudno nawiązać kontakt z innymi. Twierdząc, że zajmuje ich wyłącznie tworzenie ram współpracy, zawsze ustawiają się w pozycji wyższej. Nie przyjmują zwykle dyskusji w żadnej konkretnej sprawie, gdyż uważają, że nie mieszają się do konkretnych rozstrzygnięć, lecz do sposobu rozstrzygania. W ten sposób robią dwie rzeczy mocno wątpliwe. Po pierwsze, już na wstępie, niemal bezdyskusyjnie, przejmują rolę organizatora w stosunku do wszystkich, a więc również do tych, którzy nie mają ochoty poddawać się takiej organizacji; intencja dominacji jest od samego początku wpisana w jego naturę. Po drugie, deklarują otwarcie samoograniczenie, ale deklaracje są gołosłowne: nie można spełniać roli organizatora wszystkiego, a jednocześnie głosić zasadę nieprzesądzania kwestii szczegółowych. Takie kwestie szczegółowe liberalizm przesądza i to nierzadko kontrowersyjnie.

W tym zakresie, w jakim liberalizm stwarza ramy współpracy, jest więc najbardziej podatny na zarzuty. Jego ambicje są bowiem ogromne i coraz bardziej apodyktyczne. Od samego początku, przynajmniej od Johna Locke’a, liberałowie – deklarując, iż na sercu leży im wyłącznie wolność jednostki – wypowiadali się kategorycznie na temat tego, jak nie powinno wyglądać państwo, społeczeństwo, życie wspólnotowe i umysłowo-duchowe. Przynajmniej równie często głosili poglądy pozytywne, a więc jak mają funkcjonować instytucje polityczne, ale także rodzina, szkoła, stosunki między rodzicami i dziećmi, między człowiekiem i Bogiem, jak powinny działać Kościoły i jakie doktryny są dopuszczalne. Poglądy w rodzaju „nie wiem” czy „rozstrzygnięcie wykracza poza przyjęte założenia” nie pozostawały w zwykłym wyposażeniu liberałów. W „systemie wolności”, który sobie stworzyli, wszystko było wiadome.

Wystarczy przeczytać dzieła epistemologiczne, teologiczne oraz edukacyjne Locke’a. Niemal każdy aspekt życia ludzkiego jest tam uregulowany, rozstrzygnięty i przesądzony. Nie wolno ograniczyć się do ustroju politycznego. Liberalne muszą być teologia, edukacja, rodzina, obyczaje, prawo, kościoły, stosunki między dwojgiem ludzi. Od ładu ogólnoświatowego po szkołę gminną – wszędzie pojawia się liberał z nachalną ofertą stworzenia ram. Jeśli coś nie będzie liberalne, to – taki wniosek wyłania się z lektury Locke’a i jego następców – ów naturalny system wolności nie utrzyma się i odrodzi się tyrania. Liberalne ramy współpracy nie ograniczają się więc do państwa, czy kontynentu, ale mogą i niezwykle często bywają reprodukowane w małych wspólnotach czy strukturach, które w liberalnym sumieniu uchodzą za niewystarczająco liberalne.

Pojawiającym się okazjonalnie deklaracjom, że liberalne ramy dotyczą wyłącznie ogólnych struktur prawnych, pozostawiając wolność człowiekowi w określaniu życia wspólnotowego, nie należy ufać. Nieliberalne struktury nie są akceptowane, bo nie ma dobrego powodu, by liberalnych zasad nie stosować, na przykład, do szkoły, rodziny, czy związków wyznaniowych. Jeśli owe zasady określają relacje między jednostkami, to zapory blokujące ich stosowanie w mniejszych strukturach muszą się ostatecznie okazać iluzoryczne. Można głosić pogląd, iż w społeczeństwie liberalnym istnieje miejsce na nieliberalny model rodziny i szkoły, ale presja instytucjonalna i prawna idzie w tym kierunku, by owe modele przekształcić.

Istnieją zresztą dla realizacji owego celu skuteczne i często wykorzystywane narzędzia, a najbardziej znanymi są jednostkowe uprawnienia, zwane prawami jednostek. Teoretycznie można sobie wyobrazić, iż ktoś, kto uznaje owe uprawnienia za podstawowe, powstrzymuje się od czynienia z nich użytku dla zmiany istniejących nieliberalnych struktur. Jednak owo powstrzymywanie się będzie zawsze ledwie aktem dobrej woli, który w każdej chwili może być zmieniony. Liberał może okazać wielkoduszność wobec takich struktur, ale będzie je pilnie obserwował, głównie po to, by w odpowiedniej chwili – gdy jego tolerancja się skończy – zaingerować. W żadnym razie nie będzie uczył się od owych nieliberalnych doświadczeń, bo w świetle koncepcji uprawnień indywidualnych takie doświadczenia są moralnie skażone.

 

4.

Oczywiście, każdy system ma konsekwencje dla wielu obszarów życia. Liberalizm nie jest tutaj wyjątkowy. Wyróżnia go natomiast założenie – niekiedy wypowiadane z naiwnością – iż nie ingeruje on w materię społeczną, lecz jedynie ułatwia ludziom to, co oni sami chcą zrobić. Tak jak Locke czuł się zobligowany do wypowiadania, czy uczenie łaciny i greki sprzyja wolności w wychowaniu młodego człowieka, czy ją podważa, tak współcześni liberałowie czują się zmuszeni do wypowiadania w niezliczonych przypadkach szczegółowych – od pasów w samochodzie po handel świerszczykami – tropiąc wszędzie zagrożenia wolności oraz wskazując sposoby ich uniknięcia. Dzięki swojemu systemowi potrafią wszak bezbłędnie zidentyfikować każdy konkretny i najbardziej odległy geograficznie i historycznie przykład, a tkwiąca w nich wyzwoleńcza pasja każe im owe domniemane naruszenia wolności naprawić, lub przynajmniej napiętnować.

Stąd często liberałowie dostrzegają przeszłość jako sytuację oburzającego braku swobód, co dla nich oznacza: po pierwsze, stan, kiedy ludzie nie mogą robić tego, czego pragną i w czym widzą swój interes, a po drugie, stan, w którym nie obowiązuje system liberalny, jaki został wymyślony przez teoretyków, a jaki pojawiał się w świecie realnym okazjonalnie i przejściowo. Pora zatem – twierdzą – aby wolność wreszcie zatriumfowała, przy czym triumf dotyczyć ma obu wspomnianych aspektów: wszyscy ludzie uzyskają wolność, zaś w społeczeństwach zapanuje ustrój liberalny. Lecz obie te rzeczy nie są wcale równoznaczne. Ponieważ nikt nie może naprawdę wiedzieć, jak zachowują się ludzie pragnący robić to, czego chcą, ani czy taka sytuacja byłaby w istocie korzystna, liberałowie oceniają świat pod kątem realizacji ich rozstrzygnięć ustrojowych, każąc nam wierzyć, iż jest to zgodne z pragnieniami ludzkimi.

Liberałowie zatem nie tyle ułatwiają ludziom to, co ci chcieliby robić, ile mówią im to, co powinni robić, gdyby przyjęli liberalne przesłanki, nawet jeśli by owych chęci nie byli świadomi lub uważali je za błędne. W ten sposób liberałowie – a w każdym razie znaczna ich część – godzą w swoim umyśle i w swoim sumieniu dwie tendencje, których faktycznie pogodzić się nie da: pragnienie radykalnego przekształcenia istniejącej rzeczywistości oraz zgodę na jej swobodne rozwijanie się we własnym tempie i rytmie. Tych dwóch tendencji zwykle nie rozróżniają i dlatego swoje gigantyczne projekty konstruktywistyczne podają często jako proste konsekwencje oczywistej zasady, że każdy człowiek robi to, na co ma ochotę.

To tłumaczy, jak sądzę, paradoks, jaki obserwujemy w dzisiejszych społeczeństwach, polegający na tym, iż język liberalny, jaki w nich dominuje to w gruncie rzeczy język konieczności, a nie język wolności. Jest nie tylko ostro moralistyczny i doktrynerski, ale faktycznie zawiera system nakazów i przepisów, jakim społeczeństwa – pod groźbą moralnej i politycznej anatemy – mają podlegać. Sprzeciw wobec tego systemu traktuje się jako zamach na wolność, a nie jako zdrowy wyraz niechęci wobec nadmiernej kodyfikacji ludzkich zachowań i obyczajów.

Liberalizm jest bodaj jedynym współczesnym kierunkiem, który zachował skłonności utopijne i którego przedstawiciele, od Nozicka i Rothbarda po Rawlsa, otwarcie oraz bez ironii używają słowa „utopia” dla określenia swoich projektów. Tylko tutaj powstają jeszcze wielkie zamysły ostatecznego systemowego rozwiązania wszystkich problemów organizacji zbiorowości. Zamysłom tym towarzyszy przekonanie, iż wolne są od tradycyjnych grzechów wszelkiej utopii i wielkich politycznych konstrukcji, gdyż nie regulują ludzkiego życia, lecz pozwalają mu swobodnie rozwijać się. Trudności pogodzenia idei wielkiej rekonstrukcji z ideą swobodnego rozwoju są niemożliwe do przezwyciężenia. Aby stworzyć utopię, czyli system ostatecznie rozwiązujący podstawowe problemy organizacji społeczeństwa, należy dokonać zasadniczej restrukturyzacji życia zbiorowego w jego obecnej formie. Dokonując takiej restrukturyzacji nie można jednocześnie twierdzić, iż umożliwiamy ludziom, by robili to, czego pragną. Taka restrukturyzacja gospodarki, edukacji, systemu sprawiedliwości, instytucji społecznych i wielu innych rzeczy zawsze opiera się na arbitralnym przekonaniu, iż ludzie będą się zachowywać zgodnie z oczekiwaniami reformatorów i że zaaprobują stworzoną strukturę jako swoją własną.

 

5.

Wielu liberałów, zwłaszcza w ostatnich dziesięcioleciach, głosząc nieustannie pochwałę pluralizmu posługuje się tak naprawdę nie pluralistyczną, lecz dualistyczną wizją rzeczywistości: z jednej strony widzą pluralizm, z drugiej – monizm. Dotyczy to nie tylko sytuacji obecnych, ale także przeszłych i, zapewne, przyszłych. Po tej pierwszej umieszczają siebie i swoich sprzymierzeńców, a po drugiej – Adolfa Hitlera, Chomeiniego, talibów, faszystów, autorytarystów, skinów, pałkarzy, fundamentalistów oraz szczególnie często wszelkich świadomych i nieświadomych zwolenników nietolerancji. Ten podział stał się tak powszechny, tak narzucający się współczesnemu myśleniu, że posługują się nim ludzie, którzy o liberalizmie niewiele wiedzą, a którzy traktują to jako oczywistą pratezę moralności. Ktokolwiek nie kwalifikuje się jednoznacznie do obozu wolności, ten potencjalnie, a często aktualnie znaleźć się musi prędzej czy później po stronie drugiej.

Weźmy bardzo znany, lecz bardzo niedobry esej Izajasza Berlina Dwa pojęcia wolności. Ze szkicu tego dowiedzieć się można, że zwolennicy tzw. wolności pozytywnej tworzyli teorię, którą można było przekształcić w polityczny autokratyzm. Jeśli więc ktoś twierdził, że, na przykład, w człowieku wyższa część duszy winna panować nad niższą, to można było na tej podstawie wyciągnąć wniosek, iż pewna instytucja lub pewna grupa ludzi ma prawo przejąć władzę i narzucić reszcie jakiś ideologiczno-polityczny system monistyczny. Rozumowanie takie – niezmiernie często występujące – można by nazwać argumentem równi pochyłej. Za jego pomocą da się skompromitować każdą teorię, jako że trudno przewidzieć polityczne konsekwencje jakiejkolwiek tezy metafizycznej, etycznej czy antropologicznej, w tym konsekwencję najgorszą. Berlin rozprawia się w ten sposób z najważniejszymi myślicielami w historii filozofii.

Jeśli tak prostacki schematyzm występuje u Izajasza Berlina, człowieka subtelnego, wspaniale wykształconego i wykwintnego, to łatwo wyobrazić sobie, co się dzieje, gdy podobne narzędzie znajduje się w rękach osób odbiegających daleko od klasy oksfordzkiego uczonego. Masowe rozpowszechnienie liberalizmu powoduje odpowiednio wielką degradację myśli.

Przykład Berlina dobrze pokazuje, skąd bierze się owa tendencja do natarczywego mieszania się liberałów do wszystkiego i apodyktycznego wypowiadania negatywnych lub pozytywnych opinii. Bierze się ona z prostoty kryterium, które ze swojej istoty jest polityczne. Liberał nie zastanawia się, czy jakieś rozwiązanie jest dobre, ale czy jest bezpieczne. A ponieważ w świetle argumentu równi pochyłej nic nie jest bezpieczne, liberał ma zawsze pełne ręce roboty i nie ustaje w napominaniu innych, żywych lub martwych. Jest paradoksem, iż teoria, która w zamyśle miała uwolnić człowieka od polityki, stała się jednym z głównych narzędzi polityzacji myślenia i obyczaju. Taki sposób myślenia okazał się zaraźliwy: ogromna liczba ludzi zajmuje się dzisiaj głównie tym, co jest lub może być dyskryminujące dla kogoś, co jest lub może być ograniczeniem czyichś swobód i uprawnień, co jest lub może być odbierane jako represja. W świecie dzisiejszym, o tyle, o ile upodabnia się do modelu liberalnego, niemal każde słowo, zachowanie czy idea mogą być odczytane jako polityczne zagrożenie dla kogoś lub czegoś.

Wydawałoby się – pozostając przy przykładzie z tekstu Berlina – że problem tego, co w człowieku wyższe i niższe, jest problemem nie tylko teoretycznie uprawnionym, ale na tyle ciekawym, że warto go podnosić, starając się dociec prawdy. Ostatecznie tym zajmowała się filozofia przez większą część swoich dziejów, a poczynione rozstrzygnięcia w sposób zasadniczy wpływały na kształt europejskiej kultury i wprowadzane systemy edukacji. Stwierdzenie, iż jest to problem niebezpieczny, ponieważ może prowadzić do uznania hierarchiczności natury ludzkiej, a to z kolei do narzucenia hierarchizacji społecznej, jest nie tylko niemądre, ale nadto fałszywe. Sugeruje ono bowiem, iż może istnieć taki system edukacyjny i taki układ społeczny, który nie będzie rozstrzygał problemu hierarchizacji aspektów ludzkiej natury, a pośrednio hierarchizacji życia społecznego. Powstrzymanie od wiążącego wypowiadania się na ten temat jest także formą rozstrzygnięcia, i to dość kontrowersyjnego. W edukacji, która by się na takim rozstrzygnięciu opierała, nie będzie niczego ani wyzwalającego, ani inspirującego, ani uszlachetniającego.

 

6.

Niektórzy filozofowie liberalni wierzą, iż zajmują neutralną pozycję, inni takiej wiary się wyzbyli. Wszyscy jednak uważają się za lepiej od innych kwalifikowanych do wyznaczania reguł współżycia. Chcieliby się więc widzieć w roli policjanta regulującego ruch, przy czym w tym przypadku jest to ruch powszechny ludzi, instytucji, a nawet obyczajów, idei i myśli. Twierdzą, iż do tej funkcji nadają się najlepiej, gdyż znają taki sposób regulacji, który pozwoli na znacznie większą swobodę poruszania się wszystkich podmiotów. Zachęcają więc nas, byśmy nie słuchali dotychczasowych zasad, gdyż te są zbyt represywne. Starają się zamiast nich stworzyć bezkolizyjne zasady nowe, ale wobec coraz większego ruchu, po części wywołanego przez nich samych, mają coraz większe trudności z uzyskaniem owej bezkolizyjności. Zadanie to jest nie do wykonania, mimo że niektórzy z liberałów dokonują intelektualnej ekwilibrystyki przypominającej wysiłek uczynienia z koła kwadratu bez utraty kolistości. Dobrym przykładem jest tutaj John Rawls, filozof, który przez kilka dekad swojego życia dokonywał kolejnych przymiarek do owego rozwiązania, kolejnych rewizji i precyzacji, by w końcu przyznać pośrednio, że uniwersalnego rozwiązania znaleźć się nie da.

Na domiar złego liberałowie – ludzie w gruncie rzeczy intelektualnie prostoduszni – stają się zupełnie bezradni wobec wszystkich mistyfikacji dzisiejszego świata, dokonywanych ze złą wolą i z niemądrych przesłanek. W ciągu ostatnich stu lat pojawiły się różne mniej lub bardziej podejrzane koncepcje i ideologie, które umożliwiają wskazywanie coraz to nowych form represywności. Nie ma takiej mniejszości, która nie mogłaby dzisiaj, powołując się na taką czy inną teorię, dowodzić zasadnie, iż czuje się dyskryminowana. Pojęcie „niedyskryminowania” trafiło nawet do projektu konstytucji europejskiej jako kategoria szczególnie wyróżniona. Słowo „wykluczenie” stało się najcięższym z ciężkich grzechów, choć nikt na świecie nie wie, co ono może oznaczać, a zatem oznacza cokolwiek.

Jest dzisiaj niezwykle trudno orzec, kto jest liberałem, a kto nie jest, gdyż retoryka emancypacyjna stała się powszechna. Występowanie przeciw „dyskryminacji” i „wykluczeniu” często jednoczy ludzi, którzy z rozmaitych głębszych powodów powinni się różnić. Stąd powstaje wrażenie, iż obecnie niemal wszyscy są w jakimś sensie liberałami, a kto nie jest, ten należy do innej obcej i groźnej rasy. Nie znaczy to, iż wszyscy na takie miano powinni zasługiwać. Kooptacja, by dać przykład, Michela Foucaulta czy nawet (słowo honoru!) Fryderyka Nietzschego do grona liberałów, jaką można dzisiaj spotkać, wydaje się przekraczać granice dorzeczności. Podobnie jest w przypadku większości ruchów seksualnych i ekologicznych.

Relacja między kooptującymi a kooptowanymi jest tutaj jednostronna. Rozmaite radykalne grupy emancypacyjne – na przykład feministki czy walczący homoseksualiści – nie mają szczególnej sympatii do liberalizmu, choć z jego języka i narzędzi chętnie korzystają; nie mają zaś do niego sympatii, ponieważ jawi się im jako zbyt racjonalistyczny i uporządkowany. Liberałowie natomiast wyraźnie chętni są objąć swoją troską i swoim systemem wszystkie tego typu emancypacyjne grupy, najpewniej poddając się szantażowi hasła wyzwolenia i swobód. Liberalizm, który by odrzucił roszczenia feministek i walczących homoseksualistów jako absurdalne, zapewne doznałby – w oczach swoich wyznawców – autokompromitacji. Dlatego liberałowie bez wahania i bez refleksji akceptują retorykę grup wyzwoleńczych, ale także ich żądania oraz, pośrednio, ideologię. Przyjmują więc – zgodnie ze swoimi politycznymi predylekcjami – że feministki stanowią polityczną reprezentację kobiet w ogóle, zaś aktywiści homoseksualni – polityczną reprezentację wszystkich ludzi o skłonnościach do tej samej płci. Społeczeństwo, w którym obie te grupy nie mają swojego przedstawicielstwa, przedstawia im się jako coś horrendalnie sprzecznego z ideą wolności. Fakt, że od samego początku to rozumowanie jest wadliwe, bywa zwykle ignorowany.

 

7.

Efektem takiego układu jest ogólny wzrost chaosu wynikłego z rosnących i niemożliwych do zaspokojenia roszczeń. Liberałowie z powstałym bałaganem nie dają sobie więc rady, sami go pośrednio powiększając. Wspinają się zatem na kolejne metapoziomy, by znaleźć kolejne zasady bezkolizyjnego ruchu. Powoduje to nie tylko jałowość ich rozważań, ale także oderwanie od rzeczywistości. Zachwianiu ulegają więc najbardziej elementarne proporcje. Organizacje zajmujące się ochroną swobód z równą gorliwością piętnują tortury, co rodzicielski klaps, a przymusową ateizację w komunizmie zestawiają z obecnością symboli religijnych w sferze publicznej społeczeństw zachodnich. Każe się nam też wierzyć, iż swoboda pornografii jest dzisiaj miarą wolności słowa. Kiedyś taką miarą był Sołżenicyn, zaś dzisiaj uczeni mężowie dokonują cudów pomysłowości intelektualnej, by wskazać zasadę, wedle której ograniczenie pornografii wynika z tego samego odruchu co cenzurowanie Sołżenicyna, a więc swobody dla pornografów są pochodną tego samego odruchu moralnego i tej samej normy, która umożliwia publikowanie Sołżenicyna. Większość causes célčbres dzisiejszych bojów o swobody ociera się o podobny ładunek absurdu.

Klasycy liberalizmu, tacy jak John Stuart Mill, wyobrażali sobie, iż broniąc marginesu i ekscentryczności umożliwią niezwykłą eksplozję twórczości, bogactwo doznań, silną stymulację intelektualną i nie kończącą się erupcję rozświetlających prawdę argumentów. Ta obietnica już dawno została zarzucona, bo rzeczywistość jej nie potwierdziła, a dzisiejszy umysł uległ znudzeniu. Liberalizm stał się ciężką od rutyny doktryną, niemającą nic wspólnego z zapowiadaną orgią dzieł sztuki i filozofii oraz mnogością tożsamości. Zamiast tego mamy w świecie nadprodukcję tandety, chamstwa, szmiry, hucpiarstwa i politycznych ideologii. Oczywiście w przeszłości ilość takich rzeczy była również pokaźna. Dzisiaj nowym czynnikiem są sami liberałowie, którzy – z braku lepszego zajęcia, ale za to z wielkim hałasem – próbują żmudnej inkluzji tego wszystkiego w całość życia zbiorowego, strasząc wszystkich mających zdrowy rozsądek, że ci prędzej czy później staną się zwolennikami Adolfa Hitlera, jeśli owej inkluzji będą się opierać.

Niegdysiejsi wizjonerzy kipiącego energią twórczą pluralizmu, stając pryncypialnie po stronie rzeczy niewartych obrony, przekształcili się w siłę, która pod hasłem walki z monizmem stara się zneutralizować lub przynajmniej zdyskwalifikować wszystkie oryginalniejsze myśli. Liberałowie będą bronili najgłupszych przejawów działania ludzkiego, starając się w swoim wielkodusznym protekcjonalizmie znaleźć dla nich miejsce w świecie rządzonym przez ich zasady bezkolizyjnego ruchu. Ale wielkoduszność mija, kiedy stykają się z czymś, co – nieważne jak wartościowe – zagraża ich monopolowi. Wówczas natychmiast straszą Hitlerem i obozami koncentracyjnymi. Kto nie wierzy, jak dalece zamknięty na jakiekolwiek bodźce intelektualne jest liberalizm, niech przeczyta Stephena Holmesa – autora mieszczącego się w dzisiejszej elicie nurtu – jak rozprawia się ze wszystkimi ciekawszymi koncepcjami nieliberalnymi współczesności. Daniel Lindenberg kojarzy sobie dzisiejszych krytyków liberalizmu z kryptofaszystami, a nawet faszystami po prostu. Trudno znaleźć liberała, który swoich przeciwników ostatecznie nie sprowadziłby do faszyzmu, mroków średniowiecza, Hitlera, czy w najlepszym razie, arystokratycznego zamordyzmu.

 

8.

Czy liberałowie wiedzą o swoich słabościach? Część liberałów uświadamia je sobie z większą lub mniejszą wyrazistością. Nazwałbym ich liberałami subtelnymi, którzy – jak Rawls – szczerze i uczciwie próbowali znaleźć bezkolizyjne zasady ruchu i dać sobie radę przynajmniej z częścią kłopotów, w jakie teoria ich wikła. Liberałowie subtelni uważają, że teoria w swoim jądrze jest dobra, że sama dostarcza narzędzi do rozwiązania zrodzonych przez siebie problemów, że dzięki starannej pracy umysłowej oraz roztropności będzie można ją udoskonalić, a tak udoskonaloną zwolnić z większości zarzutów. Podtrzymują pogląd, iż jest to jedyna teoria zdolna do nadania ram współpracy dzisiejszemu społeczeństwu i jedyna, jaka ma szansę zostać przez większość zaakceptowana. Niepowodzenia w rozwiązywaniu problemów nie osłabiają ich zapału i nie podważają ani poczucia wielkiej misji, ani wiary w historyczne przeznaczenie liberalizmu.

Ale istnieją także liberałowie niesubtelni, którzy ignorują paradoksy koncepcji i nie przejmują się krytyką. Ich pogląd można oddać tak: „Wszystkie te paradoksy to zawracanie głowy. Mamy w nosie metapoziomy, inkluzje i poszukiwania neutralności. Świat ma być liberalny i już, bo taki świat jest dobry i my mamy rację. Wszystkich nieliberałów trzeba możliwie bezboleśnie zneutralizować”. To, co u subtelnych liberałów jawiło się jako problem, u liberałów niesubtelnych przedstawiane jest jako rozwiązanie. Ci, którzy pod takim rozwiązaniem się podpisują, wyrażają odwieczne marzenie swoich poprzedników o lepszym świecie. Nie chodzi więc o formy współpracy, ale o wszystko, czyli o ludzkie umysły, o obyczaje, o instytucje, o związki rodzinne, o życie intymne, a także o sztukę i Pana Boga.

Świat taki, liberalny od początku do końca, na wszystkich swoich poziomach i we wszystkich swoich aspektach, będzie przypominał – jak pisał kiedyś jeden z owych niesubtelnych autorów, Stephen Macedo – jedną wielką Kalifornię. Zniknie z niego wszystko, co do tej pory przeszkadzało liberałom, a więc wszystkie nurtujące umysł ludzki tajemnice o relacji człowieka ze światem, tajemnice, które z taką przenikliwością opisywali nieliberalni geniusze intelektu i wyobraźni, a które zostały już wielokrotnie zdemistyfikowane jako politycznie niebezpieczne. Oczywiście, Macedo przyznaje, że świat taki nie będzie wszystkich zadowalał i może wydać się niektórym płaski i sterylny. Ale na metafizyczne rozterki zbyt dociekliwego umysłu, na niepokoje związane z tajemnicą bytu, na dylematy towarzyszące poszukiwaniu prawdy i sensu, amerykański liberał ma praktyczne rozwiązanie będące czymś w rodzaju kalifornijskiej wersji pigułek Murti-Binga: aby osłabić nurtujące nas zwątpienia możemy pójść zagrać w golfa, napić się piwa, lub zabawić na pikniku. Wówczas – należy mniemać – słabości liberalizmu staną się zapewne również błahe lub niewidoczne.

Każda orientacja ma takie wyobrażenie pigułek Murti-Binga, na jakie pozwala jej horyzont myślowy.

 

Tekst ukazał się w wyborze esejów Ryszarda Legutki Raj przywrócony.



Ryszard Legutko - Profesor filozofii, wykładowca Uniwersytetu Jagiellońskiego (Instytut Filozofii), prezes Ośrodka Myśli Politycznej w latach 1992-2005, w latach 2005-2007 wicemarszałek Senatu RP, w 2007 r. Minister Edukacji Narodowej, w latach 2007-2009 Sekretarz Stanu w Kancelarii Prezydenta RP, od 2009 r. europoseł. Autor książek "Platona krytyka demokracji" (1990), "Spory o kapitalizm" (1994), "Tolerancja. Rzecz o surowym państwie, prawie natury, miłości i sumieniu" (1997, Nagroda Ministra Edukacji Narodowej), "Traktat o wolności" (2007), "Esej o duszy polskiej" (2008), przekładów dialogów Platona wraz z komentarzem naukowym "Fedon" (1995), "Eutyfron" (1998), "Obrona Sokratesa" (2003), wyborów esejów i felietonów "Bez gniewu i uprzedzenia" (1989, Nagroda PEN Clubu), "Nie lubię tolerancji" (1993), "Etyka absolutna i społeczeństwo otwarte" (1994, Nagroda im. Andrzeja Kijowskiego), "Frywolny Prometeusz" (1995), "I kto tu jest ciemniakiem" (1996), "Czasy wielkiej imitacji" (1998), "Złośliwe demony" (1999), "O czasach chytrych i prawdach pozornych" (1999), "Society as a Departament Store" (wydanie amerykańskie, 2002), "Raj przywrócony" (2005), "Podzwonne dla błazna" (2006). "Ryszard Legutko jest jednym z najbardziej oryginalnych współczesnych myślicieli, cechującym się ostrym i pełnym ironii spojrzeniem na politykę, społeczeństwo i kulturę. Łącząc znakomicie polski tradycjonalizm oraz intelektualny dystans, stał się w dzisiejszej Polsce czołowym autorem opiniotwórczym, a opinie, jakie wygłasza, powinny być przedmiotem uwagi wszystkich Polaków" - Roger Scruton

Wyświetl PDF