Polska polityka zagraniczna a cele bezpieczeństwa – próba spisania katalogu zadań i sposobów realizacji


I.

 

Chcąc odpowiedzieć na pytanie, co należy czynić, aby naprawić polską politykę zagraniczną, trzeba przyjąć pewne założenia. Jedno z podstawowych brzmi, że błędny jest sposób rozumowania, jaki prezentują obecni (początek roku 2011) kreatorzy polskiej polityki zagranicznej (można to zresztą uznać za dorabianie teorii do praktyki, której przyczyny są całkiem odmienne), a który da się streścić w następującym zdaniu: nasze plany i ambicje powinny nam wyznaczać nasze obecne możliwości, a nie nasz potencjał. Innymi słowy – Polska powinna zrezygnować ze zbyt ambitnych planów, ponieważ nie posiada obecnie narzędzi ich realizacji.

Absurdalność takiego sposobu myślenia wynika z zasad logiki. Gdyby postępować konsekwentnie zgodnie z tą zasadą, nastąpiłoby stopniowe redukowanie pozycji państwa niemal do zera. Wszak nigdy żaden kraj nie posiada w swoim ręku narzędzi, pozwalających mu realizować w stu procentach swoje potencjalne możliwości. Dotyczy to zarówno Stanów Zjednoczonych, Polski, jak i Portugalii czy Luksemburga. Należałoby zatem dostosować strategiczne plany państwa do owych niepełnych i z natury ułomnych środków. To zapoczątkowałoby spiralę redukcji strategicznych planów aż do momentu, gdy dane państwo musiałoby właściwie zrezygnować z prowadzenia suwerennej polityki zagranicznej.

Właściwy sposób myślenia o strategii państwa nie zakłada bynajmniej – jak chętnie przedstawiają to twórcy dzisiejszej polskiej polityki międzynarodowej – straceńczych szarż ani rzucania się z motyką na słońce. Mówimy tu o podejściu jak najbardziej realistycznym, przy czym realizm obowiązuje również w ocenie potencjału własnego państwa. Państwo powinno zatem w taki sposób kształtować swoje strategiczne plany – również te odnoszące się do instrumentarium polityki zagranicznej – aby odpowiadały one jego potencjałowi, nawet jeżeli ten potencjał nie jest w danym momencie możliwy do pełnego wykorzystania. Podkreślić trzeba, że mówimy o planach strategicznych, a więc o dalszym horyzoncie czasowym. Jest jasne, że nie można tu mieć na myśli szaleńczego maksymalizmu, w ramach którego państwo rzucałoby się realizować najambitniejsze plany, nie posiadając do tego w danej chwili odpowiednich środków. Rzecz właśnie w tym, aby – mając te cele w planie strategicznym – stopniowo kształtować adekwatne instrumenty.

Wychodząc z opisanego wyżej założenia, starałem się stworzyć plan maksimum, zakładając, że kolejne jego etapy mogą być realizowane w miarę osiągania kolejnych cząstkowych celów i stopniowego powiększania naszych możliwości. Nie należy bynajmniej sądzić, że wszystko, co postuluję, miałoby zostać osiągnięte natychmiast, jednocześnie ani nawet szybko. Są to cele, nad dochodzeniem do których trzeba by zapewne pracować przez wiele lat, ale dlatego właśnie warto je postawić możliwie wcześnie i uznać za cele strategiczne – tak jak niegdyś celami strategicznymi było przystąpienie do NATO i Unii Europejskiej.

Jeżeli chcemy myśleć serio o naprawie polskiej polityki zagranicznej – zarówno w sferze koncepcji, jak i instrumentarium – musimy podjąć w tej dziedzinie pracę organiczną. Nie jest to bynajmniej uwaga retoryczna. Trzeba zrozumieć, że tej pracy nie da się przeprowadzić bez oderwania się od bieżących, bardzo emocjonujących sporów o aktualne wydarzenia. Nasza ewidentna słabość w sferze stosunków międzynarodowych, jaką szczególnie mocno widać po 10 kwietnia 2010 roku, wynika między innymi z faktu, że takiej spokojnej pracy organicznej nigdy elity polityczne III RP nie podjęły. Jakkolwiek zatem poruszałyby nas aktualne sprawy, musimy zrozumieć, że naprawa polskiej polityki zagranicznej i poprawa naszego położenia musi mieć swoje źródło w systematycznej pracy, nie zaś w doraźnych, nagłych i nieprzemyślanych zmianach kursu. Takie nagłe zmiany mogą wprowadzić chwilowe poprawki, ale nigdy nie zmienią trwale kształtu naszej polityki zewnętrznej.

 

II.

 

Polityka zagraniczna to dziedzina, gdzie wszystko łączy się ze wszystkim. Zagadnienia bezpieczeństwa państwa są sprzężone z kwestiami gospodarczymi, udziałem w instytucjach międzynarodowych, siłą militarną i praktycznymi kwestiami funkcjonowania aparatu dyplomatycznego. Dlatego, aby mówić o bezpieczeństwie, trzeba najpierw właściwie i rzetelnie opisać i zrozumieć międzynarodową sytuację Polski w ogóle. I to powinien być pierwszy etap na drodze do sanacji polskiej polityki zagranicznej.

Pracę trzeba rozpocząć od opracowania podstawowych definicji i uzgodnienia pojęć, a następnie, na ich podstawie, zbudować diagnozę sytuacji. Taka kolejność wydaje się oczywista, ale niestety w obecnym czasie mamy do czynienia z chaosem pojęciowym, zaś dyskusję o imponderabiliach zastąpiły medialne, nic nie wnoszące popisy. Brakuje systematyczności i metodyczności.

Sytuacja chaosu jest dla niektórych wygodna, ponieważ umożliwia zamydlanie rzeczywistej strategicznej sytuacji Polski. Przy braku jasno ustalonych kryteriów pojęciowych, możliwe jest manipulowanie pojęciami i prowadzenie kompletnie nieskutecznej polityki zagranicznej przy jednoczesnych sukcesach wizerunkowych. Jednym z przykładów tego typu zabiegów było określenie przez ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego polityki, proponowanej przez obóz PiS, mianem „jagiellońskiej”, zaś proponowanej przez własny obóz – mianem „piastowskiej”[1]. O ile to pierwsze określenie można by jeszcze uznać za uzasadnione, o tyle to drugie było już wyłącznie terminem publicystycznym, stanowiącym próbę zdefiniowania i uzasadnienia ex post działań motywowanych jedynie względami wewnętrznymi[2].

Inny przykład to manipulowanie pojęciem „międzynarodowego znaczenia państwa”, polegające na przedstawianiu zewnętrznych wyrazów sympatii jako miernika faktycznej siły kraju[3]. W rzeczywistości te dwie kwestie nie muszą i na ogół nie mają ze sobą wiele wspólnego.

Jakie zatem pojęcia należałoby na początku zdefiniować? Z pewnością dwa podstawowe: pojęcie racji stanu (co jest o tyle proste, że opiera się ono na pewnych ogólnikach, pod którymi większość sił politycznych mogłaby się zapewne podpisać, aczkolwiek różnice mogą tkwić w rozłożeniu akcentów) oraz pojęcie interesu narodowego. Zaznaczyć trzeba, że choć pojęcia te bywają w publicystyce utożsamiane, tożsame nie są. Pojęcie interesu narodowego jest bardziej konkretne i szczegółowe, opiera się zaś na bardziej ogólnym pojęciu racji stanu. Dlatego też w przypadku interesu narodowego możemy mieć do czynienia z konfliktem opinii, wynikającym z odmiennego postrzegania roli państwa i narodu przez różne siły polityczne.

Mówiąc w uproszczeniu – racja stanu oznacza działanie na rzecz wzmacniania pozycji państwa, powiększania jego siły i poszerzania wpływów. Przełożenie tego na język interesu narodowego może już jednak dla jednych oznaczać zapewnienie sprawnego funkcjonowania państwa tu i teraz (doktryna „ciepłej wody w kranie”), a zatem w bardzo krótkiej czasowej perspektywie; dla innych zaś – planowanie na wiele lat naprzód, z uwzględnieniem możliwych wariantów rozwoju sytuacji, pomyślności kolejnych pokoleń oraz – o czym już była wcześniej mowa – potencjalnej, a nie jedynie bieżącej siły państwa polskiego. Nawet gdyby w krótkim czasie miało to oznaczać wyrzeczenie się jakichś korzyści.

Znacznie trudniejsza jest odpowiedź na pytanie, jak w praktyce powinno wyglądać uzgadnianie tych podstawowych pojęć. W sytuacji, gdy siły polityczne są zdolne do prowadzenia dialogu ze sobą, a sfera publiczna nie jest zdominowana przez działania czysto wizerunkowe, obliczone niemal wyłącznie na użytek wewnętrznej publiczności, można by uznać, że polem do prowadzenia dialogu w tych sprawach będzie w jakimś stopniu parlament, w większym zaś ciała takie jak Rada Bezpieczeństwa Narodowego, Biuro Bezpieczeństwa Narodowego, odpowiednie komórki, zajmujące się analizą strategiczną w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, a także – w warunkach dojrzałej demokracji – rozmaite instytuty badawcze i analityczne, wśród których należy wyróżnić istniejący przecież dla takich właśnie celów Polski Instytut Spraw Międzynarodowych[4].

Polska sytuacja jest jednak szczególna. Obecnie (zima 2010/2011) dialog pomiędzy dwiema głównymi siłami politycznymi praktycznie nie istnieje. Charakter partii politycznych i sposób funkcjonowania podstawowej instytucji demokracji, jaką jest parlament, sprawia, że trudno mieć nadzieję na jakąkolwiek poważną debatę w tym miejscu. Sejm i Senat nie są bowiem w żadnym stopniu miejscami starcia idei.

Think-tanki pozostają w znacznej mierze uzależnione od zewnętrznych, w tym zagranicznych, źródeł finansowania, co w niektórych przypadkach może wpływać na rezultaty ich badań i analiz; nie ma zresztą zwyczaju uwzględniania płynących z nich wniosków w debacie politycznej. Dodatkowo system medialny promuje pojęciową sieczkę, skłaniając jego uczestników do przerzucania się bon-motami zamiast przedstawiania dobrze udokumentowanych i wspartych argumentami racji.

Nie należy oczywiście mieć złudzeń: żadna współczesna medialna demokracja nie funkcjonuje wyłącznie na zasadzie poważnej, nobliwej debaty, toczącej się od samych szczytów władzy aż po środki masowego przekazu. Jednak w przypadku Polski proporcje są wyjątkowo zachwiane. Sfera dyskusji problemowej praktycznie nie istnieje poza niszowymi gremiami czy kolumnami opinii niektórych, coraz bardziej nielicznych, gazet. Nie ma tu zresztą mowy o jakimkolwiek dialogu, o przepływie opinii, są to właściwie monologi prowadzone niezależnie od siebie[5].

Aby zatem można było na poważnie dyskutować o podstawowych pojęciach i dojść do wspólnych wniosków, najpierw konieczna byłaby przebudowa całości systemu politycznego. Jakkolwiek maksymalistycznie to brzmi, trzeba dziś postawić tezę, że polska polityka zagraniczna stałą się zakładnikiem dysfunkcjonalnego układu politycznego, który ma swoje źródło w źle działającym systemie. Na system ten składają się m.in. proporcjonalne wybory do Sejmu, sposób finansowania partii politycznych, sposób procedowania Sejmu, kształt ładu medialnego, przerzucenie funkcji ustawodawczej – w sensie przygotowywania projektów aktów prawnych – praktycznie niemal całkowicie na rząd, czyli władzę wykonawczą – oraz wiele, wiele innych czynników. Jest to oczywiście temat na osobne, obszerne opracowanie.

Skutkiem dysfunkcjonalności mechanizmu politycznego jest zakleszczenie się dwóch głównych sił we wzajemnym uścisku. Obie strony na tej sytuacji zyskują, więc żadna nie ma interesu w jej zmienianiu. Podsumowując: aby wprowadzić do sfery publicznej dialog na temat podstaw poważnej debaty o bezpieczeństwie Polski – o samej debacie nie wspominając – trzeba by doprowadzić do zmiany obecnej postaci systemu politycznego.

Ważkie pytanie brzmi, czy w ewentualnie nowej, lepszej sytuacji politycznej, umożliwiającej normalną debatę pomiędzy siłami politycznymi, udałoby się dojść do wspólnych wniosków na poziomie bardziej taktycznym niż strategicznym. Innymi słowy – czy jest tak, że pogląd o priorytecie „ciepłej wody w kranie” wraz ze wszystkimi wynikającymi z niego konsekwencjami jest uprawnionym spojrzeniem na polski interes narodowy, które powinno być uwzględniane w dyskusji na pełnych prawach, czy też jest to tylko odprysk i skutek nienormalnej, obecnej sytuacji politycznej?

W ten sposób wracamy do pytania, które również próbowałem odpowiedzieć podczas jednego ze spotkań Ośrodka Myśli Politycznej[6]: czy jest możliwe, aby drogą rzetelnej analizy wszystkie siły polityczne doszły do podobnych wniosków, jeśli idzie o kierunek polityki międzynarodowej? Perspektywa historyczna, a także opinie klasyków myśli politycznej (np. Adolfa Bocheńskiego) skłaniają nas do negatywnej odpowiedzi. Oznacza to, że nawet w warunkach, gdy możliwy byłby normalny dialog, trzeba by pogodzić się z faktem, że różne siły polityczne mogą odmiennie postrzegać uwarunkowania bezpieczeństwa naszego kraju i – wygrywając demokratyczne wybory – będą miały prawo do realizacji własnych koncepcji.

Mimo tego zastrzeżenia można założyć, iż nawet przyjmując optykę „ciepłej wody w kranie” – a więc najprostszych wyznaczników bieżącej pomyślności polskich obywateli – nie sposób uznać obecnej sytuacji międzynarodowej Polski za satysfakcjonującą i bezpieczną.

 

III.

 

Aby nakreślić dalszy ciąg planu naprawy, musimy przyjąć, że etap uzgadniania podstawowych pojęć mamy już za sobą. Zgodnie z wcześniejszymi zastrzeżeniami, nie musi to wcale oznaczać, że pomiędzy siłami politycznymi panuje całkowita zgoda w kwestii taktycznego wymiaru interesu narodowego. Ważne jest, aby możliwa była dyskusja i aby udało się wspólnie określić ogólne kierunki realizacji racji stanu polskiego państwa. Jak pisał Michał Bobrzyński: „Przeciwne sobie stronnictwa i ich nieustanne ścieranie się nie jest bynajmniej dla państwa rzeczą szkodliwą i zgubną, byleby stronnictwa takie starały się przeprowadzić pewne jasno określone zasady polityczne, a nie szukały tylko zaspokojenia swojej ambicji i samolubnych celów […]”[7].

Kolejnym krokiem byłoby przeanalizowanie, zgodnie z przyjętymi wcześniej definicjami kluczowych pojęć, obecnej sytuacji. Czy taka analiza jest obecnie prowadzona? Formalnie rzecz biorąc – tak. Zajmować się nią powinien choćby wspomniany PISM czy komórki strategii i analiz MSZ. Podobną rolę powinno spełniać BBN. W rzeczywistości jednak nawet jeżeli te organy takie analizy prowadzą, to skutków ich działań nie widać. Nie mają żadnego odbicia w polityce międzynarodowej państwa polskiego.

Wynika to z dwóch uwarunkowań. Po pierwsze – wszystkie wymienione instytucje są w zarządzie polityków, którzy w obecnych warunkach każdą dziedzinę swojego działania podporządkowują bieżącym potrzebom. W ten sposób normalny sposób działania tych instytucji zostaje postawiony na głowie.

Weźmy przykład Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych, którego dyrektora powołuje premier po zasięgnięciu opinii szefa MSZ. W praktyce zatem o powołaniu dyrektora Instytutu decyduje minister spraw zagranicznych. Nie byłoby w tym może nic złego, gdyby PISM miał spełniać swoją teoretyczną rolę: dostarczał opartych na faktach i obiektywnym osądzie analiz, stanowiących dla rządu podstawę do podejmowania politycznych decyzji i pozwalających oceniać ich ewentualne skutki. Jest jednak inaczej: rząd prowadzi politykę, która w znacznej części obliczona jest na użytek publiczności krajowej lub też odzwierciedla a priori przyjęte założenia (np. o tym, że z jakimś państwem szczególnie warto zacieśniać stosunki), których uzasadnienie wydaje się bardzo kruche; PISM ma zaś za zadanie uzasadniać taką politykę a posteriori. Jest to, rzecz jasna, postawienie spraw na głowie.

O drugim uwarunkowaniu była już mowa: wnioski analityków, zwłaszcza jeśli nie są wynikiem bieżącego zapotrzebowania politycznego, ale skutkiem niezależnej analizy, wyprzedzającej decyzje polityczne, a nie uzasadniającej je po fakcie, nie są chętnie lub zgoła wcale brane pod uwagę. Tak po prostu funkcjonuje polskie życie publiczne – obieg analityczny działa niejako obok obiegu politycznego i dwa te prądy przecinają się rzadko. Politycy traktują rzetelne analizy raczej jako problem i ograniczenie własnej swobody.

Jak można zaradzić temu stanowi rzeczy – poza opisanym już wyżej podstawowym warunkiem co najmniej odświeżenia systemu politycznego? Organami najlepiej przystosowanymi do stworzenia możliwie kompletnego obrazu sytuacji międzynarodowej państwa, a więc także analizy wyzwań dla jego bezpieczeństwa zewnętrznego, są BBN czy Departament Strategii i Planowania MSZ, w szczególności zaś ten pierwszy, jako że urząd prezydenta RP, przy którym funkcjonuje Biuro Bezpieczeństwa Narodowego, przynajmniej w teorii powinien być bardziej zdystansowany wobec aktualnej polityki niż departament w Ministerstwie Spraw Zagranicznych.

Być może, aby zabezpieczyć lepiej odrębną i osobną pozycję BBN, warto byłoby rozważyć zmianę jego usytuowania. Obecnie BBN działa na podstawie Ustawy o powszechnym obowiązku obrony i pełni funkcję zaplecza Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Szefa Biura powołuje prezydent. Wydaje się jednak, że potencjał tej instytucji jest znacznie większy (co zresztą pokazywał dorobek BBN z lat 2005-2010), a formalne sprowadzenie jej do roli usługowej wobec RBN nie jest dobrym rozwiązaniem. Dobrze byłoby, gdyby BBN stało się prawdziwym zapleczem eksperckim dla Kancelarii Prezydenta. Trudno oczywiście rezygnować z uprawnienia prezydenta do powoływania szefa BBN, bo każda głowa państwa ma prawo mieć wpływ na instytucję afiliowaną przy Kancelarii Prezydenta. Można jednak wyobrazić sobie rozwiązania, zapewniające pewną niezależność pracującym dla BBN ekspertom.

Z drugiej strony można by rozważyć powołanie organu, który – otrzymując dane od BBN – zapewniałby ich przełożenie na język bardziej bieżących decyzji politycznych, a w którym mogliby spotykać się decydenci i eksperci. Takiej roli nie spełnia dzisiaj Rada Bezpieczeństwa Narodowego, która w ostatnim zwłaszcza czasie zbyt często stawała się polem dla politycznych i wizerunkowych gier. Sposób jej funkcjonowania w połączeniu z regułami, rządzącymi dzisiejszą polską polityką, wyklucza niemal całkowicie merytoryczną dyskusję.

Organ, który mógłby zastąpić RBN (lub też działać niezależnie, jako że likwidacja RBN wymagałaby zmiany Konstytucji RP, na podstawie której działa Rada), mógłby zostać zbudowany w oparciu o wzory amerykańskie (National Security Council) lub świeże brytyjskie (organ o tej samej nazwie, o którego powołaniu zdecydował w połowie 2010 roku premier David Cameron). Organ ten powinien znaleźć swoje miejsce raczej przy szefie rządu niż przy prezydencie.

W analizie sytuacji musiałyby też uczestniczyć niezależne instytuty i ich eksperci. Jest to nieodzowny składnik każdego dobrze działającego systemu kreowania polityki zagranicznej państwa. Tu znów można sięgnąć po wzory z systemu amerykańskiego, w którym istnieje nieustanny przepływ ekspertów pomiędzy niezależnymi od rządu think-tankami a administracją prezydencką, w tym NSC.

Dopiero z konfrontacji powstających w różnych miejscach analiz mógłby się wyłonić kompleksowy obraz potencjalnych zagrożeń i wyzwań dla naszego bezpieczeństwa. Aby do takiej konfrontacji i uzgodnienia protokołu wspólnych wniosków oraz protokołu rozbieżności doprowadzić, być może należałoby rozważyć stworzenie dużego, ogarniającego najszersze spektrum polityczno-eksperckiego forum, któremu roboczo na użytek niniejszego eseju można by nadać nazwę Narodowego Forum Bezpieczeństwa. Takie ciało musiałoby spełniać kilka zasadniczych warunków.

Po pierwsze – konieczne byłoby opracowanie metody, która pozwalałaby uwzględnić w nim przedstawicieli różnych sposobów i szkół myślenia o stosunkach międzynarodowych, zarazem nie zaangażowanych bezpośrednio w działalność polityczną i partyjną. W składzie NFB powinni się znaleźć zarówno analitycy pracujący dla BBN, dla ewentualnego odpowiednika NSC, dla departamentu analitycznego MSZ oraz dla instytucji pozarządowych. Kryteria i sposób doboru członków NFB pozostają do szczegółowego przemyślenia.

Po drugie – NFB musiałoby spotykać się regularnie i w określonych odstępach czasu opracowywać raporty o sytuacji strategicznej i taktycznej Polski. Raporty powinny uwzględniać zdania odrębne – jasne jest bowiem, że takie by istniały – ale uczestnicy rady powinni mieć poczucie, że w najistotniejszych sprawach, takich jak choćby wyliczenie potencjalnych zagrożeń dla bezpieczeństwa państwa (pomijając hierarchię ich ważności) powinni dojść do porozumienia.

Po trzecie – co bardzo istotne, NFB nie mogłoby być kolejnym ciałem pokazowym, lekceważonym przy podejmowaniu decyzji. Jego działania i obrady powinny mieć charakter zamknięty, natomiast raporty – w miarę możliwości – powinny być jawne. Uczestnicy gremium powinni mieć zapewniony dostęp do informacji niejawnych (oczywiście po odpowiednim sprawdzenia przez powołane do tego służby, a więc przede wszystkim Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego), aby mieć możliwie szerokie spektrum informacji, na podstawie których mieliby oceniać sytuację.

Aby nadać raportom NFB odpowiednią rangę, należałoby odpowiednio umocować prawnie samo Forum. W grę wchodzi albo specjalna, powołująca ten organ ustawa, albo nawet nowelizacja Konstytucji.

Tu pojawia się pytanie, do jakiego stopnia praktyczne wnioski z opracowanej przez NFB mapy zagrożeń zależałyby od przyjętego przez dane ugrupowanie polityczne paradygmatu i od pryzmatu, przez jaki spoglądają poszczególni eksperci. Z jednej strony mielibyśmy np. prof. Romana Kuźniara, twierdzącego, że żadne niebezpieczeństwo nie grozi naszemu państwu w przewidywalnym czasie, z drugiej prof. Andrzeja Nowaka, widzącego po stronie naszego wschodniego sąsiada wciąż działające tendencje neoimperialne. Takich rozbieżności nie dałoby się uniknąć. Można jedynie założyć, że wobec posiadania możliwie pełnych, twardych danych analiza przeprowadzona rzetelnie musiałaby prowadzić – przynajmniej w najistotniejszych kwestiach – do podobnych wniosków i odrzucenia motywowanych ideologicznie skrajności.

 

IV.

 

Mamy wreszcie najtrudniejszy być może do realizacji etap doboru instrumentów prowadzenia polityki zagranicznej i ich naprawy. Nawet najtrafniejsze i najlepiej opracowane analizy nie przydadzą się na wiele, jeżeli zabraknie instrumentarium pozwalającego, wdrożyć w życie płynące z nich konkluzje.

Tu możemy rozróżnić dwa poziomy. Pierwszy to kwestia politycznej decyzji aktualnie sprawujących władzę. Możemy oczywiście założyć, iż w kwestiach najważniejszych (w znormalizowanej sytuacji politycznej) lub też dotyczących zagrożeń najbardziej realnych i bezpośrednich każda władza, niezależnie od swojej proweniencji, będzie podążać podobnym kursem. Przykładem tego typu decyzji byłoby – w dalszej przeszłości – przystąpienie do NATO, a w niedawnej – kwestia rozmieszczenia w Polsce elementów tarczy antyrakietowej lub udziału w operacji afgańskiej. Jak wiadomo, obie te sprawy stały się niestety w swoim czasie przedmiotem politycznych gier, znamionujących wcześniej przeze mnie opisane patologie polskiego życia politycznego.

Pozostaje jednak sfera decyzji w kwestiach mniej żywotnych. Mogą one nie dotyczyć bezpośrednio bezpieczeństwa państwa, ale – jak już zostało powiedziane – w polityce międzynarodowej wszystko łączy się ze sobą. Trzeba zatem przyjąć i zaakceptować, że w takich kwestiach wybór wariantu działania będzie zależał od deklarowanego przez dane ugrupowanie kierunku politycznego. Tak wygląda kreowanie polityki w państwie demokratycznym.

Drugi etap to przekładanie decyzji politycznych na działania aparatu dyplomatycznego. Dziś przeszkodą jest nie tylko sfera strategicznego planowania – o tym była już mowa – ale także fatalna jakość polskiej dyplomacji. Warto byłoby rozpoznać, jakim przemianom ulegli pracownicy jedynej do niedawna dobrze działającej w tej sferze struktury, jaką był Urząd Komitetu Integracji Europejskiej, po jego włączeniu w strukturę MSZ. Siła UKIE polegała m.in. na tym, że zatrudnieni tam ludzie, w większości młodzi, wykształceni już po 1989 r., nie podlegali środowiskowym naciskom typowym dla tzw. gmachu. Po włączeniu UKIE do MSZ ten atut zniknął.

Obserwując sposób działania polskiego aparatu dyplomatycznego, jego patologie, związane z walką o miejsca gwarantujące odpowiednie dochody, z powiązaniami z dawnymi i obecnymi służbami specjalnymi, z dziwnymi kastowymi lojalnościami można rozważać jakąś wersję opcji zerowej. Podjęcie takiej decyzji wymagałoby oczywiście rzetelnego audytu stanu polskiej dyplomacji, jednak coraz więcej wydaje się przemawiać za takim rozwiązaniem. Przede wszystkim – świadomość, że w obecnym kształcie w MSZ działa bardzo silny mechanizm kooptacji negatywnej. Jeżeli nawet do urzędu przychodzą osoby nowe, potencjalnie mogące tworzyć etos urzędnika służby dyplomatycznej, bardzo szybko zostają zmuszone do przystosowania się do negatywnych norm, panujących w gmachu. Wątpliwe, aby bez dużej operacji wymiany kadr – która być może wymagałaby nawet osobnego uregulowania ustawowego – możliwe było stworzenie w MSZ wystarczającej masy krytycznej, aby przełamać tę tendencję.

Z jednej strony wymiana całości aparatu dyplomatycznego (przy założeniu, że część jego obecnych pracowników mogłaby znaleźć miejsce w „nowym” MSZ) może się wydawać nierozsądna i ryzykowna, zaś państwo nie może przecież zostać pozbawione dyplomacji. Taka operacja mogłaby jednak zostać rozłożona w czasie i przeprowadzona etapami. Natknęlibyśmy się tu oczywiście na mnóstwo problemów praktycznych, z kodeksem pracy i zasadami zatrudniania w administracji publicznej włącznie. Nie oznacza to jednak, że przeprowadzenie takiej zmiany jest niemożliwe.

Wówczas stanie przed nami pytanie, jakiego typu ludzi powinna zatrudniać odnowiona dyplomacja. Wzorem mógłby być może być właśnie UKIE.

Kształcenie nowych kadr dla dyplomacji to osobny, obszerny temat. Działające dziś formy – Stosunki Międzynarodowe jako kierunek uniwersytecki czy Akademia Dyplomatyczna przy PISM – nie wydają się być dobrym rozwiązaniem. Jeśliby decydować się na opcję zerową lub niemal zerową, podobnie należałoby podejść do sprawy kształcenia nowych dyplomatów. Wyzwanie byłoby bardzo poważne – trzeba by przecież znaleźć ludzi, którzy byliby w stanie przekazywać studentom praktycznie nie istniejący dzisiaj etos służby. To jednak postulaty na czas po przebudowie lub przynajmniej oczyszczeniu systemu politycznego, co postulowałem na początku tego eseju.

 

V.

 

Podsumujmy ten z konieczności skrótowy katalog postulatów.

Po pierwsze – w obecnej sytuacji politycznej rzeczowa dyskusja o polityce zagranicznej, a w szczególności o bezpieczeństwie narodowym, nie jest możliwa. Debata taka bowiem jest w całości podporządkowana bieżącym celom polityki wewnętrznej i walce pomiędzy dwiema (obecnie) głównymi siłami politycznymi. Oznacza to, że podstawowym warunkiem odnowienia polskiej polityki zagranicznej jest zmiana mechanizmu, rządzącego polskim życiem publicznym[8].

Po drugie – gdyby polityczny pat został przełamany, stanęłoby przed nami pytanie o zdefiniowanie na nowo strategicznych celów polskiej polityki zagranicznej, już bez obciążenia bieżącymi politycznymi uwarunkowaniami. Oznaczałoby to także zdefiniowanie możliwych strategicznych zagrożeń dla państwa polskiego. Musielibyśmy zastanowić się, na ile poglądy, jakie są dziś obecne w debacie publicznej w postaci czysto hasłowej (np. polityka „piastowska” i „jagiellońska”) dałyby się przenieść do nowej sytuacji. Innymi słowy – jak wiele jest w nich substancji, a jak wiele czystej formy.

Po trzecie – definiując na nowo strategię i najważniejsze zagadnienia z dziedziny bezpieczeństwa, musielibyśmy zadać sobie pytanie, jak rozbieżne mogą być w tej mierze poglądy ekspertów i sił politycznych. Czy da się znaleźć konsens w najważniejszych kwestiach, godząc się na różnice w sprawach mniej istotnych?

Po czwarte – należałoby zastanowić się nad celowością i ewentualnie sposobem powołania Narodowego Forum Bezpieczeństwa.

Po piąte – konieczne byłoby stworzenie zasad i uregulowań, być może ustawowych, które zapewniłyby przełożenie konkluzji, do jakich dochodziłyby grona eksperckie (w tym NFB) oraz inne instytucje, zajmujące się planowaniem strategicznym, na język praktycznej polityki.

Po szóste – bardzo ważny i ciekawy wydaje się problem rozgraniczenia decyzji wyższego, strategicznego rzędu, co do których – jak się wydaje – wszystkie siły polityczne powinny być zgodne od tych, które mogą zależeć od przyjętego programu politycznego. Nie jest rozstrzygnięte, czy ustanowienie tu jasnej i jednoznacznej granicy jest w ogóle osiągalne i czy jest możliwa zgoda co do tego, że poszczególne siły polityczne mają prawo prowadzić politykę mocno odmienną od polityki poprzedników.

Po siódme – konieczne jest rozważenie sposobu naprawy polskiego aparatu dyplomatycznego. W szczególności istotne jest przemyślenie wariantu zerowego dla Ministerstwa Spraw Zagranicznych oraz sposobu przygotowywania nowej kadry dla tego resortu.

Trzeba na koniec ponownie podkreślić, iż sposób, w jaki myśli się o bezpieczeństwie narodowym i polityce zagranicznej państwa, jak się je postrzega, analizuje i w jaki sposób przygotowuje się reakcje na potencjalne zagrożenia jest w znacznej mierze uzależniony od stanu państwa oraz od warunków politycznych (mówimy więc zarówno o przyczynach systemowych, jak i bardziej doraźnych, aczkolwiek wynikających także z kształtu systemu politycznego). W obecnej chwili zarówno system, jak i sytuacja polityczna nie tylko nie sprzyjają debacie o zagadnieniach bezpieczeństwa narodowego, ale wręcz ją uniemożliwiają.

 



[1] Radosław Sikorski: „Lekcje historii, modernizacja i integracja”, Gazeta Wyborcza, 29 sierpnia 2009 r.

[2] Szerzej pisałem o tym w tekście „Czy możliwa jest realistyczna polityka zagraniczna nie na kolanach, czyli o fałszywej interpretacji realizmu” w tomie „Rzeczpospolita na arenie międzynarodowej. Idee i praktyczne dylematy polityki zagranicznej”, Kancelaria Prezydenta RP i Ośrodek Myśli Politycznej, Warszawa-Kraków 2010.

[3] Łukasz Warzecha: „Chwaleni, nie szanowani”, Rzeczpospolita 16 września 2010 r.

[4] Zgodnie z art. 2. Ustawy o Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych z 20 grudnia 1996 r. „do zadań Instytutu należy:

1) prowadzenie badań naukowych w zakresie spraw międzynarodowych,

2) przygotowywania analiz, ekspertyz i studiów prognostycznych z zakresu spraw

międzynarodowych,

3) doskonalenie zawodowe kadr wykonujących zadania w zakresie stosunków

międzynarodowych i polityki zagranicznej Rzeczypospolitej Polskiej,

4) upowszechnianie w społeczeństwie polskim wiedzy z dziedziny współczesnych

stosunków międzynarodowych,

5) utrzymywanie kontaktów z ośrodkami szkoleniowymi, naukowymi i politycznymi w

Rzeczypospolitej Polskiej i za granicą,

6) gromadzenie specjalistycznego księgozbioru i dokumentacji naukowej, a także

prowadzenie otwartej działalności bibliotecznej,

7) działalność wydawnicza”.

Osobnym zagadnieniem jest, które z tych zadań i w jakim stopniu PISM obecnie faktycznie wypełnia.

[5] Dobrym probierzem stanu debaty jest kształt programów rozmaitych, licznie organizowanych debat i spotkań eksperckich. Analiza tychże i porównanie obecnych programów z tymi sprzed jeszcze trzech cz czterech lat pokazuje wyraźne pogorszenie się sytuacji. Na poziomie eksperckim zanikła praktycznie wymiana poglądów pomiędzy przedstawicielami odmiennych spojrzeń na sytuację Polski i kwestię interesu narodowego. Obecne na rynku idei instytuty zapraszają na swoje debaty właściwie wyłącznie przedstawicieli jednej, tej sobie bliskiej strony. Podczas niektórych spotkań może wręcz odnieść wrażenie, że przedmiotem rozmowy jest alternatywna rzeczywistość. (Zob. Łukasz Warzecha: „Bujanie w kosmosie z Fundacją Eberta”, portal wPolityce.pl, http://wpolityce.pl/view/4751/Warzecha_dla_wPolityce_pl__Bujanie_w_kosmosie_z_Fundacja_Eberta__Rysuje_Krauze.html)

[6] Konferencja OMP „Wyzwania geopolityczne we współczesnych stosunkach międzynarodowych a polskie interesy”, Kraków, 11 czerwca 2010 r. Referat „Geopolityka a sprawy wewnętrzne”.

[7] Michał Bobrzyński: „Dzieje Polski w zarysie” w: Michał Bobrzyński: „Zasady i kompromisy. Wybór pism”, Ośrodek Myśli Politycznej, Kraków 2001, s. 7

[8] Istotną rolę odgrywają tu także media, o czym w niniejszym eseju nie było mowy, jest to bowiem oddzielny, obszerny temat.

Wyświetl PDF