Niespełniona nadzieja. Dlaczego Solidarność nie stała się inspiracją pracy państwowej po 1989?


Tekst z pracy zbiorowej Polska Solidarności. Kontrowersje, oblicza, interpretacje (Ośrodek Myśli Politycznej, Kraków 2011, pod redakcją Jacka Kloczkowskiego)

 

Treścią ruchu Solidarności po roku 1980 było przywrócenie życiu publicznemu w Polsce wymiaru etycznego. Przywrócenie elementarnej sprawiedliwości i prawdy. Słowem: nadanie państwu tej treści moralnej i cywilizacyjnej, którą po 1944 roku zeń wyeliminowano. Solidarność nie miała natomiast wspólnego, wypracowanego stanowiska w zakresie państwowego legalizmu. Nie posuwała się w uznaniu PRL dalej, niż nakazywały to wymogi taktyczne, ale także nie zapamiętywała się przed rokiem 1981 w podważaniu jego prawomocności. Przeciwnie – próbowała wypracowywać w sporze z rządzącymi pewne wspólne minimum określające warunki „uznania państwa” i władzy.

Po 13 grudnia ów kruchy legalizm przestał istnieć. Ekipa stanu wojennego zepchnęła całą opozycję do stanu, w którym można było szukać różnych sposobów delegitymizujących przeciwnika. Jedni uważali, że dotkliwsze będzie porównanie Jaruzelskiego do prawicowego dyktatora Pinocheta, inni – kwestionowali cały powojenny porządek jako sowiecką okupację. Stan politycznej nieważkości podsycał bowiem radykalizm myślenia. Zrywał też ciągłość taktyczno-politycznej myśli Pierwszej Solidarności. Nie istniała przestrzeń „wzajemnego uznawania się” partnerów, nie istniały racje skłaniające do wypracowywania platformy dialogu z władzą. Co więcej – pod ręką było wspomnienie konspiracyjnego legalizmu państwa podziemnego i tradycji insurekcyjnych. Skłaniały one do myślenia o nowej Polsce, jako antytezie tej rządzonej przez reżim Jaruzelskiego.

Później – z upływem czasu – doświadczenia „podziemne zaczęły dominować nad wspomnieniem „karnawału” lat 1980-81. Został przechowywany stary symbol, jednak obudowywany przez lata konspiracji nową treścią. Nic zatem dziwnego, że odbudowany w 1989 roku związek nie przypominał tego sprzed delegalizacji. Co więcej – Lech Wałęsa i jego otoczenie zrobili wiele, by uniknąć pojawienia się w jego obrębie silnej i realnej konkurencji.

Pierwsza Solidarność widziana z perspektywy roku 1989 była jedynie swego rodzaju legitymacją nowych elit, które po upadku rządów PZPR brały odpowiedzialność za bieg spraw państwowych. Próbowano nawiązać do tej tradycji powołując się na niezbyt udatnie rekonstruowany „etos Solidarności”, na symboliczne dla walki związku o przetrwanie postacie robotniczych liderów. Jednak dość szybko okazało się, że tamto dziedzictwo jest w istocie całkiem nieme. Bardzo szybko też jego pamięć zatarła „wojna na górze”, toczona z nie mniejszą bezwzględnością niż dzisiejsze – rzekomo bezprecedensowe – spory.

Programy polityczne lat 90-tych nie odwoływały się w żaden realny sposób do tamtego dziedzictwa. Dziś – z dłuższej perspektywy widzimy, że było to zrozumiałe – zarówno poprzez zmiany, jakie zaszły w latach osiemdziesiątych, jak też zasadniczo odmienną perspektywę nowej elity. Zwróćmy uwagę, że jej zasadniczy trzon nie wykonał pracy programowej, przygotowującej do zadań państwowych. Zarzucała mu to zarówno krytyka prawicowa – liberalna, konserwatywna i niepodległościowa – jak też ośrodki emigracyjne, choćby tak dziś ceniona paryska „Kultura”.

 

Problem myśli politycznej „Solidarności”

Wbrew wielu współczesnym rekonstrukcjom uważam, że zatem coś takiego, jak jednolita tradycja solidarnościowa w myśli politycznej nie istniało. Istniały pewne symbole, wokół których koncentrowała się wyobraźnia twórców i uczestników Pierwszej Solidarności, do których nawiązywano w latach konspiracji. Istniały wspólne emocje i nawyki myślowe. Na poziomie rzeczywistego myślenia o przyszłości kraju istniały natomiast odrębne wątki ideowe, wzajemnie sprzeczne i bliższe tradycjom sprzed roku 1980 niż najbardziej nawet ogólnemu etosowi Sierpnia.

Nie warto – dla jakichkolwiek celów – uznawać, że ciągłość myśli politycznej, i tak solidnie nadwyrężona w wieku XX, ulega pod presją wydarzeń lat 1980-81 całkowitemu zerwaniu, a następnie homogenizacji. Sceptycyzm myśli narodowej czy konserwatywnej nie tylko nie uległ zakwestionowaniu, ale stał się ważnym językiem wewnętrznej krytyki. Rewindykacyjny nurt myśli lewicowej, szukający realizacji „ideału” w hasłach samorządu robotniczego uzyskał szansę tak istotną, że nie w głowie mu było pójście na kompromisy. Niepodległościowy pryncypializm miał ożyć nie tylko na czas „karnawału” lat 1980-81, ale też znacznie wzmocnić swoje pozycje w opozycyjnym podziemiu, zwłaszcza w jego młodszych rocznikach.

Zwłaszcza gdy mówimy o myśli państwowej - widać  istotne różnice między realizmem „Res Publiki”, a lekko utopijną ideą „samorządnej Rzeczpospolitej”. Wbrew samozadowoleniu ludzi z głównego nurtu „Solidarności”, widać dojrzałość niepodległościowców i liberałów, stawiających na zachodni model produkcji i poważny anachronizm propozycji związkowych, który zakwitł przy okrągłym stole niezrozumiałą dziś koncepcją trójsektorowości gospodarki (dla młodszego Czytelnika: trzecim obok państwowego i prywatnego sektorem miał być sektor spółdzielczy).

Można rzecz jasna – i tak zresztą niekiedy czyniono – uznać natchniony charakter 21 postulatów czy umów sierpniowych, a ich autorów potraktować jako Ojców Założycieli. Ale to oznaczałoby zupełne pominięcie dynamiki zdarzeń i przypisywanie nadmiernego znaczenia treściom obu dokumentów. Co ciekawe – w sprawie owej bezpłodności solidarnościowej tradycji pojawiły się pewne istotne podejrzenia. Ktoś – jak się wydaje – skarb ów cenny skradł. Dwaj intelektualiści lokujący się na skrajnych biegunach poglądów na „Solidarność” – David Ost i Lech Mażewski – są w tej sprawie zaskakująco zgodni. Sprawcami zła jest grono doradców związku, które jak twierdzi Ost – zdradziło go na rzecz liberalizmu. Lub – jak chce z kolei Mażewski – wyprowadziło go już w samych początkach na manowce utopii.

Przyjrzymy się tym dwóm koncepcjom, bo ich najciekawszą warstwą bynajmniej nie jest odpowiedź na pytanie „kto winien?”, ale sama diagnoza programowej niemożności.

 

David Ost: zdradzeni robotnicy

Lewicowe inklinacje Davida Osta nie powinny nas zmylić. Podchwycił on bowiem jedną z istotnych tez, do której odwoływały się grupy o dalekich od lewicowych inklinacjach. Tezę o zdradzie szczytnych ideałów przez cynicznych doradców i polityków, którzy wykorzystując potencjał ruchu uruchomili procesy niezwykle szkodliwe dla jego zwykłych uczestników. Ci „liberalni przywódcy Komitetu [Obywatelskiego] systematycznie – i nader świadomie – trwonili jej [Solidarności – przyp. RM] szanse, powołując do życia partie polityczne, chełpiące się orientacją na klasę średnią i biznes i z lubością oznajmiające robotnikom z całą szczerością, (…) że nie powinni liczyć, iż pod jego skrzydłami znajdą jakiekolwiek wsparcie”[1].

Ciekawe, że po tym pierwotnym rozczarowaniu liberałami z późniejszej UD, związek zaufał Wałęsie i jego – bliźniaczej w stosunku do tez Osta – diagnozie. Wałęsa dzień po zwycięstwie poszedł jednak tą samą drogą, ustanawiając faktycznym szefem gospodarczym rządu Leszka Balcerowicza, a na jego partnera-premiera wskazując nie wrażliwego chrześcijańskiego socjalistę Jana Olszewskiego lecz zdeklarowanego liberała Jana Krzysztofa Bieleckiego.

Na tym nie koniec. Następna fala związkowej emancypacji wyłoniła w roku 1991 reprezentację parlamentarną, której liderzy po kilku latach znaleźli się w szeregach… Unii Demokratycznej. Tak postąpili Bogdan Borusewicz i Jana Rulewski, ówcześni związkowi posłowie. A, że związku i partii liberalnych nie dzieliła przepaść niech świadczy fakt, że lider mazowieckiej „Solidarności” z roku 1990 Michał Boni rok później kandydował do Sejmu z list… KLD. 

Później bywało podobnie. Na finał kierujący związkiem przez całe lata 90-te Marian Krzaklewski został kandydatem do Parlamentu Europejskiego z list PO, a jedyny premier-związkowiec Jerzy Buzek stał się jedną z twarzy tej partii i przewodniczącym PE. Jeżeli zatem uznać akces do formacji liberalnych za zdradę związku, to następowała ona wielokrotnie i dotyczyła wszystkich kolejnych ekip.

David Ost ma zatem rację, gdy surowo krytykuje przejście od „egzaltacji” klasą robotniczą, której uległa część ówczesnych elit[2], wydaje się jednak, że zapomina o ewolucji, jakiej ulegał związek w podziemiu. Jego robotniczy charakter uległ wyraźnemu osłabieniu, aktywność wielu struktur koncentrowała się na typowo inteligenckich zajęciach – wydawaniu prasy i książek, organizowaniu imprez kulturalnych i społeczno-religijnych, prowadzeniu półotwartych spotkań dyskusyjnych. Skala robotniczego poparcia dla „Solidarności” miała wzrosnąć wraz z pojawieniem się w przedsiębiorstwach nowych, nie pamiętających grudnia 1981 roczników. Ale poparcie to – stanowiące motor strajków 1988 roku – nie wystarczało na odtworzenie związku sprzed 13 grudnia.

Zasadniczym przekonaniem Osta, jest teza o tym, iż konflikty o podłożu ekonomicznym powinny – dla dobra liberalnej demokracji – wyrażać się jako konflikty ekonomiczne a nie etniczne, narodowe czy religijne[3]. Co więcej tylko taki model – zdaniem Osta – tworzy warunki inkluzji, włączania się ludzi w życie publiczne, niejako naturalnie zamykane przez elity. W tym sensie – pierwszej „kradzieży” dokonują liberałowie, a to czego oni związkowi nie zabrali – odbiera prawica.

Ost – jako entuzjasta pewnego rozumienia demokracji – potrafi napisać, że za rządem Olszewskiego stała krucha koalicja „pięciu samozwańczych partii prawicowych”, nie uznając za jednocześnie za samozwańcze elit Sejmu Kontraktowego i zaplecza tworzonych przezeń rządów. Dość tendencyjna rekonstrukcja programu tego gabinetu, który „jako nowy i jedyny środek na wszystkie bolączki proponował radykalną lustrację”[4]. Istotę tej krytyki dopełnia stwierdzenie, iż „ruch Olszewskiego miał charakter prawicowy, ponieważ starał się organizować gniew zrodzony na podłożu ekonomicznym, tak by zwrócił się przeciw celom politycznym, a nie wolnemu rynkowi”[5].

„Wielkim błędem kierownictwa ‘Solidarności’ – pisze Ost – był jego strach przed gniewem, skłonność do upatrywania w klasowym gniewie ludzi pracy głównego zagrożenia dla demokracji”[6]. Tylko, że tak samo obawiano się żądań dekomunizacji, braku religijnej tolerancji ze strony katolickiej większości, nacjonalizmu. Lęk przed gniewem klasowym był tylko jednym z przejawów pewnego nastawienia nowej elity. Nastawienia, które było wrogie każdej bardziej spontanicznej reakcji współobywateli.

Problem polega także na tym, że związek postawił na strategię dyskontowania nadzwyczajnej pozycji politycznej. W trzech kolejnych wyborach parlamentarnych wystawił własne listy. Tylko po utworzeniu bloku z centroprawicą oferta ta przyniosła widoczny sukces. Dlaczego milionowa „Solidarność”, była w stanie zdobyć tylko 566 tys. głosów w 1991 roku ? Dlaczego poparcie dla niej spadło z 15% deklarowanych w sondażach do 5% w realnym teście wyborczym ? Dlaczego mimo fatalnych doświadczeń z wyborami 1991, wystawiono listy w roku 1993, pogłębiając rozbicie obozu centroprawicy ?

Takich pytań można zadać znacznie więcej. Jednak „Solidarności” nie ograli tylko jej doradcy z lat 90-tych. Nie wolno nie dostrzegać błędów „związkowej bazy”, która pozwalała na to, by szefowie regionów zamiast „organizować gniew”, szykowali sobie sposoby wejścia do polityki.

 

Lech Mażewski: Solidarność w objęciach utopii

Ciekawym i rzadko komentowanym przez badaczy „Solidarności” tekstem jest książka niegdysiejszego posła KLD Lecha Mażewskiego. W kilku istotnych punktach jego diagnoza zgodna jest z tekstem Osta. Najważniejszy z nich dotyczy „oszukania” robotniczej „Solidarności” przez jej inteligenckich ekspertów. Zgodność Osta i Mażewskiego jest z jednej strony pochodną braku respektu obu autorów dla polskiej odmiany poprawności politycznej, a z drugą dość prostej konstatacji, iż rzeczywiście robotnicza „Solidarność” została przez elity związku kilkakrotnie porzucona i oszukana.

Mażewski jednak – inaczej niż Ost – nie idealizuje ani Związku ani jego robotniczego trzonu. Co więcej, próbuje dość wnikliwie odtworzyć utopijny charakter solidarnościowego myślenia. I choć przypisuje prym w tej dziedzinie grupie lewicy KOR-owskiej, to nie ma złudzeń, iż istniały szersze społeczne czy może strukturalne przyczyny owej skłonności do utopizmu.

Jednak, jak pisze, „w pierwszym okresie istnienia niezależnego ruchu związkowego nie pojawiają się w jego nielicznych enuncjacjach programowych czy też w praktycznym działaniu elementy utopijne. Trudno bowiem plebejskie dążenie do równości uznać za jakiś szczególnie wyrafinowany rodzaj myśli utopijnej”. Sytuacja – zdaniem Mażewskiego – zmienia się wraz ze wzrostem znaczenia ekspertów. Istotą ich propozycji jest z jednej strony utopijna zasada podmiotowości społecznej, realizowanej nie tylko poza ale praktycznie wbrew państwu i czerpiący z niej program „Samorządnej Rzeczpospolitej”, o którym Mażewski napisze, iż był nie tyle ideałem czy wizją lepszego społeczeństwa, ale „mrzonką, której się nie da zrealizować. Bowiem mrzonką jest próba oparcia systemu społeczno-gospodarczego na zasadzie powszechnego samorządu pracowniczego i dominującej roli związku zawodowego w samorządnym społeczeństwie, co miało prowadzić bez mała do zaniku państwa”[7].

Ta utopia pozostaje zresztą – zdaniem Mażewskiego – ideologią „Solidarności” lat osiemdziesiątych. „Jej podziemne elity pogrążone są w realizacji kolejnej mutacji Kuroniowej utopii – chodzi tym razem o budowę społeczeństwa podziemnego – i w przygotowaniach do wywołania strajku generalnego”. To z kolei powoduje przeoczenie dokonujących się w Polsce przemian gospodarczych redukujących zakres państwowego socjalizmu. Mażewski nawiązuje tu do szerszego nurtu liberalnej krytyki związku, wskazującej na rozwój sektora prywatnego jako na zjawisko ważniejsze niż zagadnienia samorządu pracowniczego w wielkich zakładach przemysłowych.

Pierwsza znacząca liberalizacja dokonana przez rząd Mieczysława Rakowskiego wskazuje na zasadniczy kierunek przemian gospodarczych, przyjętych przez władze i sugerowanych – a może wręcz wymuszanych – przez międzynarodowe instytucje finansowe. W zasadzie do dziś nie wiemy, jaki był decydujący mechanizm, który skłonił Rakowskiego z jednej, a Jacka Kuronia czy Bronisława Geremka z drugiej strony do całkowitego porzucenia lewicowych frazesów ekonomicznych i zastąpienia ich retoryką neoliberalną. Jasne jest jedno, iż w procesie tym, konieczne było – jak twierdzi Mażewski – „pozbawienie robotników prawa weta”[8]. A zatem realne uchylenie prawa protestu.

W Polsce dokonano tego nie przez postulowaną przez Osta inkluzję całej grupy społecznej, ale prościej – poprzez włączenie kolejnych szeregów związkowych liderów do elity politycznej i – nierzadko - ekonomicznej. Zgodzono się na to, by obejmowali kluczowe pozycje rządowe i parlamentarne, wiedząc iż ceną, jaką  będą musieli zapłacić jest akceptacja narzuconej z zewnątrz agendy i afirmacja „ekonomicznych konieczności”. „Solidarność” zatem pełniła rolę dwuznaczną – z jednej strony wyrażała polityczne aspiracje związkowej elity, z drugiej – powstrzymywała potencjalny sprzeciw związkowych „dołów”.

Mażewski krytykuje też podejmowane współcześnie próby „pozytywnej interpretacji solidarnościowego fenomenu w kategoriach antypolitycznej utopii”, przywołując teksty Dariusza Gawina („Obecność Sierpnia) i Zbigniewa Stawrowskiego („O zapomnianej Solidarności”). Fakt, iż nawet w optyce prawicowych intelektualistów pozytywne aspekty „tradycji solidarnościowej” są postrzegane przede wszystkim jako pewien ideał republikańskiej rewolucji umacnia autora w przekonaniu o powszechności myślenia utopijnego w dzisiejszej Polsce[9].

 

Solidarnościowy republikanizm ?

Oczywiście samo istnienie związków zawodowych poszerzało jakoś zakres partycypacji w sprawach publicznych, stanowiło – zwłaszcza w latach 1997-1998 dodatkowy kanał rekrutacji elity politycznej. Jednak nie utrwaliło żadnych „republikańskich” wzorców kultury politycznej. Często utrwalało model klientelistyczny, podobnie zresztą jak mechanizmy funkcjonujące w samorządach terytorialnych czy korporacyjnych.

Można zatem powiedzieć, że idealizm etyczny Pierwszej Solidarności i tak domagałby się weryfikacji w systemie praktyk społecznych. Gdyby nie było 13 grudnia, powstałaby naturalna tendencja do przełożenia bardzo ogólnych haseł na konkretne instytucje, reguły działania. Prawdopodobnie prowadziłoby to też do istotnych podziałów politycznych. Ta ścieżka ewolucji związku i ruchu społecznego została jednak zablokowana przez stan wojenny. Solidarność w podziemiu nie mogła być z natury rzeczy otwarta. Mechanizmy walki o władzę nad jej strukturami uruchamiały raczej zjawisko wykluczenia niż inkluzji. Widać to bardzo wyraźnie na przykładzie losów Grupy Roboczej Komisji Krajowej, wypchniętej poza główny nurt związku.

Co więcej mechanizm uzgodnień okrągłostołowych i przyjęta przez Komitet Obywatelski jednolitofrontowa taktyka wyborcza pogłębiły jeszcze poczucie wykluczenia. Drugi impuls „republikański”, pewne ożywienie młodego pokolenia – miał miejsce w latach 2003-2005. Został on częściowo wchłonięty przez PO oraz PiS, ale nie przyniósł istotnych zmian jakościowych w polskiej polityce. I choć w warstwie symbolicznej nawiązywał czasem do tradycji „patriotyczno-niepodległościowych” i tych z roku 1944 i tych z 1980, to został zupełnie pominięty przez sam Związek. Ten żył swoim życiem, swoimi wyborami.

Jedyne zatem co przychodzi nam wskazywać jako punkt odniesienia to doświadczenie lat 1980-81. „Solidarność, ta pierwsza, wielka Solidarność – pisze Gawin – wielka w skali dosłownej, bo dziesięciomilionowa, i wielka duchowo – bo sięgająca najdalej w kierunku ideału obywatelskiego życia, przyświecającego od przeszło dwóch tysięcy lat ludziom Zachodu, może zatem zostać określona za Arystotelesem jako entelechia Polaków, jako najdoskonalszy rodzaj polskości rozumianej poprzez ideał obywatelskości. Najdoskonalszy, jaki są w stanie zbudować Polacy działający w realnej historii.”[10]

W zasadzie jednak Gawin bardziej jednak postuluje stworzenie dla „Solidarności” miejsca w pamięci niż w konstytucji. Proponuje republikańską interpretację zdarzeń Sierpnia 1980, w zasadzie bez próby przeniesienia jej do świata zjawisk ustrojowych. I jakkolwiek ta republikańska wykładnia nie jest tożsama z samoświadomością Pierwszej Solidarności, to wydaje się uprawnioną – i obecną już w ówczesnych badaniach socjologicznych – interpretacją zdarzeń. Intrygujące pytanie dotyczy jednak czegoś innego – napięcia między republikańskim marzeniem części współczesnych elit, a zdecydowanie antyrepublikańskimi praktykami społecznymi i politycznymi Trzeciej Rzeczpospolitej (także pod rządami Tuska).

Warto przytoczyć ciekawą analizę poglądów wybitnego socjologa Edmunda Mokrzyckiego, stanowiących ważny kontrapunkt wobec tez Osta. „Mokrzyckiego niepokoi sytuacja, w której mechanizm demokratyczny, pozostając teoretycznie instrumentem władzy ludu, został w znacznym stopniu – bez porównania większym niż gdziekolwiek na Zachodzie – zawłaszczony przez niektóre grupy społeczne i stał się instrumentem w grze partykularnych interesów. W odróżnieniu od Osta, Mokrzycki wskazuje na ukształtowanie się w Polsce bardzo silnych grup politycznego nacisku reprezentujących interesy wybranych środowisk pracowniczych. Grupy te wpływają na politykę rządu, decyzje środowisk parlamentu, władz lokalnych oraz prezydenta. W rezultacie Mokrzycki rekonstruuje strukturę interesów społecznych, które odpowiedzialne są za państwo słabe, uwikłane w paraliż strukturalny, niezdolne do rządzenia; negocjujące wtedy, gdy należy egzekwować prawo i „skandalicznie zaniedbujące swoje najbardziej podstawowe funkcje (obszar bezpieczeństwa, sprawiedliwości, nauki, edukacji, infrastruktury)”[11].

To państwo uruchamia raczej praktyki klientelistyczne niż republikańskie. Paraliżuje nawet naturalne zróżnicowania wewnątrzpartyjne, niweluje podmiotowość partyjnych liderów regionalnych, wyklucza różnicowanie polityczne i ideologiczne. Dziennikarze spekulują wokół każdego przejawu różnicy stanowisk wewnątrz PO czy PiS, ale ich analizy sugerują co najwyżej istnienie pewnych spersonalizowanych koterii niż grup, które łączą szersze interesy lub poglądy.

Klientelizm wyznacza praktyki w obrębie samorządów zawodowych, w społecznościach lokalnych, które zadziwiająco skwapliwie decydują się na reelekcje wójtów, burmistrzów czy prezydentów. Praktyki klientelistyczne wkraczają do gospodarki, hierarchizując rynki nie według tradycyjnie rozumianej efektywności, ale pod względem dostępu do rzadkich i „reglamentowanych zasobów” zasobów.

To sprawia, iż jak pisał Mokrzycki „Polska ‘Rzeczpospolita Samorządna’ nie przetrwała systemu, z którym walczyła. To specyficzne okoliczności tej walki powołały ją do życia i nadały znamiona społeczeństwa obywatelskiego. Upadek komunizmu przyniósł nie tylko ‘walkę na górze’, ale błyskawiczną, lawinową dezintegrację całego syndromu polskiego ‘społeczeństwa obywatelskiego’, w każdym z podstawowych znaczeń tego terminu”. W tym sensie można stwierdzić, iż opisywana w latach PRL przez socjologów próżna społeczna między światem władzy a zatomizowanym społeczeństwem nie została zlikwidowana po roku 1989. „Przeciwnie – pisze Mokrzycki - nastąpił nawet pewien regres w tym zakresie. Wrogi stosunek do władz komunistycznych jednoczył ludzi, stwarzał platformę porozumienia i namiastkę autentycznych więzi horyzontalnych”[12].

Ta wskazówka prowadzi nas – nieco paradoksalnie – do istotnych, i pomijanych przez cytowanych wyżej autorów, źródeł solidarnościowej tożsamości i solidarnościowej wspólnoty. Pokazuje, że nadwartościowanie więzi lat 1980-1981 jako wyrazu sprzeciwu klasowego, pragnienia utopii czy republikańsko pomyślanej wspólnoty prowadzi na manowce społecznych diagnoz. „Solidarność” w granicach z roku 1989 nie miała już tej wspólnej negatywnej dynamiki. Okrągły stół i „gruba kreska” stworzyły w tej mierze pewną dodatkową barierę artykulacji. Nic zatem dziwnego, że w kolejnych powrotach na polityczną scenę – w kampanii prezydenckiej Wałęsy, w sprzeciwie wobec nowej konstytucji czy w kampanii AWS – wracała tęsknota za dawnym przeciwnikiem. Postkomunizm był zatem nie tyle – jak u Osta – zastępczym obiektem gniewu klasowego, ile jakimś następcą „jednoczącego przeciwnika”. Im bardziej był do niego podobny, tym bardziej ową wspólnotę jednoczył.

Te dwa elementy społecznego kontekstu solidarnościowej tradycji prowadzą nas do dość nieoczekiwanej konkluzji: to nie tylko „zdrada elit” czy ich „utopijne skłonności” obezwładniły społecznie słuszne idee solidarnościowej rewolucji z 1980 roku. Elity można oskarżać raczej o nieudolne próby nadania negatywnej wspólnocie „przeciw władzom” jakiejś nadzwyczajnej politycznej treści i o nie zrozumienie prostego potencjału etycznego jaki legł u źródeł „Solidarności”. Treści etyczne mogą stanowić jedynie pewien publiczny standard, pewną ramę konstrukcji państwowej – nie stanowią jednak przesłanki tworzenia instytucji czy odbudowy państwa.

Zasadniczym elementem, który pozbawił „Solidarność” możliwości twórczej przebudowy instytucji był jednak jej antypolityczny charakter, który nie mógł zapewne ulec przezwyciężeniu. Który znajdował ujście w powszechnym nastawieniu „przeciw państwu” i deprecjonującym to co polityczne dyskursie społecznym, w cynicznych praktykach klientelistycznych i w doraźnych mobilizacjach wspieranych przez związkowe elity. Rewolucja Solidarności stawała się niema i niezdolna do polityczności, a zatem także do pracy ustrojowej, nie poprzez jakąś tajemniczą „zdradę”, a poprzez odwołanie się do tego, co było dla niej już u zarania naturalne. „Zdradzała” każda kolejna elita, a zatem żadna z nich nie posiadała jakiegoś specyficznego, złego usposobienia. Przeciwnie skłonna była po prostu korzystać z tego samego – mającego źródło w charakterze związku – mechanizmu awansu i kooptacji.

Sięgnijmy raz jeszcze do Mokrzyckiego, który stwierdza, iż „dopóki państwo nie jest postrzegane jako forma politycznej samoorganizacji społeczeństwa, lecz jako siła zewnętrzna (de facto wroga i oszukańcza) dopóty demokracja liberalna nie ma warunków do silnego ukorzenienia się”[13]. W swym akcie założycielskim „Solidarność” mogła być i wspólnototwórcza i być aktem poprzedzającym ukonstytuowanie się państwa. Jednak tej możliwości z lat 1980-81 nie można traktować tak jak realności. W grudniu 1981 możliwość tę przekreślono, a sama „Solidarność” utwierdziła się raczej w swym dążeniu do tworzenia społeczeństwa alternatywnego wobec państwa.

Ta pokusa tkwiła w myśleniu solidarnościowym, nie tylko w jego lewicowo-syndykalistycznym i utopijnym wydaniu. Powracała kilkakrotnie w poszukiwaniach ideowych i kulturowych prawicy. I – niestety nie równoważyła jej równie silna pasja państwowa. Ludzi tej tradycji traktowano we wszystkich nurtach postsolidarnościowej polityki nieufnie. Trochę jako nieżyciowych fantastów i metafizyków nieistniejącego. Trochę jak przemądrzałych nauczycieli ortografii, z którą wszyscy byli trochę na bakier. Stąd inaczej niż Mażewski krytykowałbym „Solidarność” nie za skłonność do utopii ile za notoryczną praktykę „pójścia na łatwiznę”, inaczej niż Ost nie za zdradę klasy robotniczej, ale za utrwalanie praktyk klientelistycznych. Wreszcie inaczej niż nasi dzisiejsi republikanie nie postrzegałbym okresu Pierwszej Solidarności jako czasu tworzenia miary dla naszego życia publicznego.

„Solidarność” – ta rozumiana wąsko jako Związek i ta rozumiana szeroko jako ruch polityczny – nie spełniła swojego mandatu. I stało się tak nie wskutek manipulacji, ale właściwie było wpisane w jej logikę. Jej dziedzictwo polityczne po roku 1989 – takie jakie było, a nie jakie być mogło – państwa nie umacniało, nie stwarzało okazji do wychowania obywatelskiego. Oprócz dumy została nam po nim także gorycz i rozczarowanie. Rozczarowanie rządami doradców „Solidarności” i prezydenturą jej lidera. Gorycz, której nie osłodzą najgrubsze nawet i najwznioślejsze papierowe rekonstrukcje solidarnościowego etosu.



[1] David Ost, Klęska „Solidarności”. Gniew i polityka w postkomunistycznej Europie, Warszawa 2007, s. 83.

[2] Ibidem, s. 100.

[3] Ibidem, s. 33.

[4] Ibidem, s. 155.

[5] Ibidem, s. 158.

[6] Ibidem, s. 131.

[7] Lech Mażewski, W objęciach utopii. Polityczno-ideowa analiza dziejów ‘Solidarności’ 1980-2000, Toruń 2001, s. 298-299.

[8] Ibidem, s. 310.

[9] Ibidem, s. 290.

[10] Dariusz Gawin, Solidarność – mit, który przemija czy fundament polskiej polityczności?, www.omp.org.pl

[11] Edmund Mokrzycki, Andrzej Rychard, Andrzej Zybertowicz, O pewnych osobliwościach polskiej demokracji (wstęp), [w:] Utracona dynamika, Warszawa 2002, s. 14.

[12] Edmund Mokrzycki, Demokracja negocjacyjna, ibidem, s. 137-138.

[13] Ibidem, s. 139.



Rafał Matyja - Politolog, pracownik naukowy Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie, wcześniej adiunkt na Wydziale Studiów Politycznych WSB-NLU w Nowym Sączu. Publikował na łamach „Dziennika. Polska-Europa-Świat”, „Europy”, „Nowego Państwa” i „Rzeczypospolitej”. Redaktor naczelny „Kwartalnika Konserwatywnego” (1997-2000). W latach 2004-2005 doradca wicemarszałka Sejmu Kazimierza M. Ujazdowskiego. W serii Biblioteka Myśli Politycznej wydał "Państwowość PRL w polskiej refleksji politycznej lat 1956-1980" (2007), "Państwo czyli kłopot" (2009) i "Rywalizacja polityczna w Polsce" (2013). Współautor książek OMP "Narody i historia" (1999), "Antykomunizm po komunizmie" (2000), "Państwo jako wyzwanie" (2000), "Patriotyzm Polaków. Studia z historii idei" (2006), "Geopolityka i zasady" (2009), "Władza w polskiej tradycji politycznej" (2010), "Szkoły polskiej demokracji" (2014).

Wyświetl PDF