Jak się rozgrywa wojny kulturowe


Front wojny kulturowej przebiega dziś przez media. Najbardziej zażarta walka toczy się o panowanie nad językiem i agendą. Jedna strona w tej wojnie ma dziś potężne wsparcie polityczne i pieniądze, za drugą stoi całe europejskie dziedzictwo, nasza pamięć i tożsamość. Wpływowe lobbies poruszające globalną machiną przemysłu rozrywkowego próbuje unieważnić to, co przez kilka stuleci było fundamentem chrześcijańskiej z ducha kultury. A zatem, skoro spór toczy się o panowanie nad językiem, powinniśmy raczej mówić nie o „wojnie kulturowej” lecz wojnie „o kulturę”. Albo „z kulturą”.

Wbrew naszemu przeświadczeniu o wyjątkowości i oryginalności polskiego sporu, to co dzieje się w mediach, na ulicach i uniwersytetach, na ekranach kin i scenach teatrów nad Wisłą, jest w gruncie rzeczy fragmentem tej samej batalii, jaka rozgrywa się dziś nad Tamizą czy Sekwaną. Można jedynie zaryzykować tezę, że w sferze uregulowań prawnych tam ratyfikowany jest właśnie akt kapitulacji tradycyjnej obyczajowości i kultury, a u nas siły dobra i zła wciąż są wyrównane. W Polsce każdy wynik wydaje się możliwy.

 

Przegląd wojsk

 

Skąd ten optymizm? Czy w sytuacji gdy od Nowej Zelandii po Alaskę aborcja staje się prawem człowieka, a małżeństwa zawierają legalnie osoby tej samej płci, mamy prawo sądzić, że nam akurat się upiecze? Jak miałoby się to stać, skoro jedynym spoiwem Unii Europejskiej jest walka z chrześcijaństwem i wszystkim, co ono uosabia? Nadziei należy szukać w specyfice polskiej drogi do wolności, a przede wszystkim w odmienności tego, co pod pojęciem wolności rozumiemy.

Na pozór wszystko jest według postępowego wzorca. Fryzury, stroje i poglądy telewizyjnych gwiazd sformatowane jak należy. „Jakie ma pani poglądy? Normalne, europejskie!”. Ten klasyczny już dialog z jedną z celebrytek powinien uspakajać współczesnych modernistów. Zwłaszcza ze względu na słowo „normalne”. W trzech największych telewizjach panuje niepisany konsensus co normalnym jest, a co nie. „Gazeta Wyborcza” wciąż pozostaje największym dziennikiem opinii, a wszystkie regionalne pisma codzienne przejmuje właśnie koncern z Passau. Popularna radiowa „Trójka” (wraz z „Wyborczą”) walczą ze stereotypem (?) „Polaka-ponuraka”, a RMF i Zetka dbają by kierował się on hasłem „nie bawisz się, nie żyjesz”.

A jednak nie jest jeszcze całkiem „posprzątane”. Największym tygodnikiem opinii w Polsce nie jest „Newsweek”, ani „Polityka”, ale „Gość Niedzielny”. Co więcej, nowe projekty w tym segmencie prasy – „Do rzeczy” i „Sieci” – zdobywają rynek i serca młodych, co ważne, czytelników. Wolność słowa kwitnie w sieci, świetnie rozwijają się portale kontestujące bezmyślną implementację „normalnych, europejskich poglądów”. Proste porównanie zawartości pism, które jej hołdują, z tytułami otwarcie broniącymi polskiej (czyli naprawdę europejskiej) tożsamości, pokazuje, że w wojnie o kulturę jej obrońcy mają zdecydowanie więcej atutów. Czysto matematyczne zestawienie dowodzi, że (w mediach czytanych, a nie oglądanych) mają też więcej szabel. Pojęcie „głównego nurtu” nie jest więc do końca ścisłe. Nawet w dziedzinie mediów audiowizualnych. Owszem, w telewizjach mamy „monokulturę”, ale same telewizje monopol na obraz już straciły.

 

Pełno nas…a jakoby nikogo nie było

 

Filmy wyświetlane w parafialnych salach, sztuki teatralne czytane, a nie wystawiane… wszystko to już przerabialiśmy 30 lat temu. Kultura albo jest wolna, albo zamienia się w swoją karykaturę. Dzieła wybitne, ciekawe, powstają więc niezależnie od państwowego mecenatu czy politycznych koncesji. Powstają, bo są trzy zasadnicze różnice miedzy dawnym, a dzisiejszym drugim obiegiem: brak cenzury, możliwość prywatnej produkcji i własnej dystrybucji. Co z tego, że z publicznych środków nie powstał żaden dokument o Smoleńsku, skoro ubiegły rok przyniósł ich kilka, wyprodukowanych niezależnie. „Mgłę” Marii Dłużewskiej i Joanny Lichockiej zobaczyło już ponad 2,5 miliona osób (niektórzy twierdzą, że dwa razy tyle), choć nie trafiła do kin. Film „10.04.10” Anity Gargas nie pokazany przez żadną telewizję, został w 2011 roku nagrodzony przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich polskim Pulitzerem. W 2012 ta nagroda przypadła autorkom „Mgły”, tym razem za film „Pogarda”.

Jeszcze bardziej ta jakościowa przewaga widoczna jest w Internecie, bo też dzisiejszy drugi obieg ma – podobnie jak tamten sprzed lat – charakter obywatelski. Nie jest tylko przestrzenią twórczości, ale miejscem spotkania ludzi nie odnajdujących się w oficjalnych mediach, dla których państwo nie ma odpowiedniej oferty kulturalnej. Z raportu przygotowanego w 2011 roku na zlecenie Narodowego Centrum Kultury wynika, że w tym nieformalnym obiegu wymiany książek, filmów, muzyki  uczestniczy już 39% Polaków. Trzykrotnie więcej, niż w tradycyjnym rynkowym obiegu. Technologicznie i cywilizacyjnie to pierwszy obieg wydaje się wkraczać w fazę schyłkową. Kontrola „środków masowego przekazu”, w czasach, gdy na ekranie telewizora chętniej oglądane są filmy z YouTube, niż „Wiadomości” i „Fakty”, będzie się stawać coraz bardziej iluzoryczna. Wojnę o kulturę można wygrać w mediach właśnie dlatego. Ale świadomość rosnącej siły „reakcji” istnieje także w „obozie postępu”. I z tej świadomości bierze się zmiana taktyki, jaką można zaobserwować w ostatnich latach.

 

Z frontu walki o świeckość

 

Spór o agendę informacyjną 20 lat temu wydawał się już rozstrzygnięty raz na zawsze. Ustalano ją na kolegiach „Gazety Wyborczej”, która miała pełną kontrolę nad przekazem powielanym później w elektronicznych mediach. Część tej kontroli dekadę później przeszła w ręce koncernu ITI. Dywersyfikacja nie wpłynęła jednak na kształt agendy. Wciąż chodziło o to samo: zmianę kulturową i przekonanie do niej Polaków.

Dopiero w połowie pierwszej dekady XXI wieku pluralizacja na rynku mediów spowodowała pewną polifoniczność przekazu. Układ informacji w „Wiadomościach” TVP, „Faktach” TVN i „Wydarzeniach” Polsatu przestał być identyczny ( i zgodny z czołówkowym materiałem „Gazety Wyborczej”), zaczęła się też różnicować wymowa komentarzy do prezentowanych wydarzeń. Reakcją było zaostrzenie walki o świadomość odbiorców. Wróg klasowy… przepraszam, ludzie stojący na drodze postępu, choć skazani na niebyt, wciąż są groźni. Bronią w wojnie z burżuazyjną…. przepraszam, anachroniczną kulturą „ludu przykościelnego” stało się mobilizowanie do obywatelskiego odporu.

Dwa przykłady z jednego (5 lutego) dnia walki o świeckość. Pierwszy: TOK FM wytropił w Lublinie podstawówkę, gdzie na ścianie stołówki zachęca się dzieci do modlitwy przed jedzeniem. A nawet po! Drugi: „Wyborcza” wpadła na ślad maturzysty, który nie chce już oglądać krzyży na ścianach, napisał w tej sprawie petycję i zwołał konferencję prasową.

Konstrukcja wszystkich tego typu tekstów jest zawsze taka sama. Dowiadujemy się, że ktoś dzwoni do redakcji (społeczeństwo alarmuje). Reporter chwyta trop. Sygnał się potwierdza. Redakcja zbiera opinie. Nikt nie chce mówić pod nazwiskiem. Wiadomo dlaczego (terror gawiedzi). Anonimowo wszyscy są wstrząśnięci albo zmieszani. Redakcja pyta więc: I co na to urzędnicy? Dlaczego gmina nie broni wolności sumienia, czemu kurator nie zrywa tablicy zachęcającej do modlitwy (albo krzyży ze ścian) ? Obowiązkowo głos zabiera jakiś „autorytet”, nie posiadający się oburzenia. Przekaz całości jest jasny: zróbmy coś z tym, nie bądźmy obojętni, walczmy z ciemnotą i zabobonem.

Na portalu TOK FM autorka kończy swój tekst o „skandalu” w lubelskiej podstawówce pełnym nadziei stwierdzeniem, że dyrektorka szkoły „zareaguje” , jeśli dostanie oficjalny sygnał. Łatwo o ten sygnał nie będzie, bo tablica zachęcająca dzieci do modlitwy wisi tam od lat za wiedzą i zgodą rodziców, którzy współtworzyli  program wychowawczy szkoły, nawiązujący do nauczania Patrona.  Autor tekstu na portalu „Wyborczej”, wykazuje więcej ducha walki o świeckość. Nie hamletyzuje, wali wprost w tytule: „Nie chcą krzyży w szkole”. Pod tytułem zdjęcie… co prawda tylko jednego, ale jakże dzielnego maturzysty, autora petycji. Za to w otoczeniu posłów Armanda Ryfińskiego i Romana Kotlińskiego. Maturzysta zresztą też okazuje się aktywistą partyjnym, szefem lokalnej młodzieżówki Ruchu Palikota. Z tekstu wynika, że robota może i partyjna, ale gniew ludu jakże słuszny.

 

Odwrócenie ról

 

Na tego typu incydentach zbudowana jest cała strategia wojny z kulturą. Są wręcz niezbędne, chodzi bowiem o to, by pokazać opresyjność jej fundamentów: Kościoła, rodziny, patriotyzmu, dobrego smaku, czy kindersztuby. Współcześni barbarzyńcy nie tylko sami stroją się w szaty ofiar, ale też wszystkich nas chcą przekonać, że ledwo już dyszymy pod butem polskiego kołtuna. A to, co przez wieki kształtowało naszą tożsamość – religia katolicka – niczym żelazna kurtyna wciąż oddziela nas od prawdziwej cywilizacji. Andrzej Wajda w głośnym wywiadzie dla „Polityki” ze szczerością właściwą jego ostatnim wystąpieniom publicznym ujął to tak: „Kluczem do polskiej sytuacji wydaje mi się Kościół. Jego rola w Polsce. Uporczywe próby odcięcia nas od świata. Zamknięcia w tej katolicko-narodowej klatce. Żebyśmy się tylko, broń Boże, nie zsekularyzowali. A Zachód, modernizacja, dobrobyt-to sekularyzacja. Kościół się tego boi. Więc hamuje, jak może. Za wszelką cenę odgradza nas od świata”. A zatem: albo dobrobyt i wielki świat, albo chodzenie do kościoła. Tertium non datur.

Tygodnik „Przekrój” w cyklu o polskich wstydach poszedł jeszcze dalej, wywodząc z katolickiej moralności i kultury źródła naszej narodowej szajby: prymitywizmu, wrodzonej nieufności i złośliwości. W połowie drogi między „Polityką” a „Przekrojem” można by pewnie umiejscowić cykl niskiego lotu reportaży z „Dużego formatu”, ukazujących polską katolicką prowincję, ze szczególnym uwzględnieniem kruchty i plebanii, w całym ich zdeprawowanym kolorycie (a’la „Wesele” Smarzowskiego).

Mamy tu więc klasyczne odwrócenie ról. Obrońcy tradycji, ładu moralnego i Sienkiewicza „pozycjonowani” są jako prostacy i prymitywy. Natomiast cham używający wulgarnego języka, opierający swoje „działania artystyczne” na prowokacji i niekończącej się transgresji przedstawiany jest nam jako apostoł modernizacji i postępu. Drogowskaz cywilizacyjnego awansu.

 

Po dobrej stronie

 

Mechanizm prowadzenia wojny z kulturą jest w tym tekście oczywiście opisany w dużym uproszczeniu. Niestety, w dewastację języka i kodu kulturowego zaangażowani są nie tylko słabo wyedukowani, za to ideowo ukształtowani modernizatorzy, także cenieni twórcy. Przykład Andrzeja Wajdy nie jest odosobniony. Pod listem w obronie Ewy Wójciak, która w koszarowym stylu skomentowała wybór papieża Franciszka podpisało się przecież kilku wybitnych pisarzy i subtelnych poetów. Trudno logicznie wytłumaczyć dlaczego przedłożyli oni w tej wojnie solidarność środowiskową i źle pojętą obronę językowej swawoli ponad dobre obyczaje. Dlaczego stanęli w obronie zachowania pozostającego poza wszelkimi granicami kultury, nieważne, wysokiej, czy popularnej.

Przypadek Ewy Wójciak pokazuje, że w tej wojnie, podobnie jak w politycznym sporze dzielącym Polaków zaczynają dominować reakcje stadne i odruchy plemienne. A ponieważ w ciągu minionych 20 lat udało się wmówić ludziom, że wyznacznikiem inteligencji jest codzienna lektura „Gazety Wyborczej” (w wersji z pierwszej dekady XXI w – oglądanie „Szkła kontaktowego”), publiczna obrona tradycyjnego kodu kulturowego nabrała cech heroizmu.

Socjologia zna pojęcie „spirali milczenia”. Osoby, których zdanie nie jest reprezentowane w mediach, milkną także w swoich środowiskach. Wolą się nie wychylać. Paradoksalnie, nawet jeśli są w większości. Prowadzi to do wzmacniania, utrwalania się jednego poglądu, który staje się powszechnie obowiązujący. Nawet, jeśli w gruncie rzeczy nim nie jest. Ale tak było przed pojawieniem się portali społecznościach. Być może ich największą zasługą jest zniwelowanie efektu „spirali milczenia”. Rozproszeni i nieobecni w starych mediach ludzie o poglądach konserwatywnych, często wstydzący się swojego przywiązania do lektur i kulturalnych nawyków, a czasem nawet swej wiary, zobaczyli się i policzyli. Wojna weszła więc w nową fazę. Toczy się teraz na Twitterze i facebooku i… zapewne nigdy nie doczekamy się zwycięstwa którejś ze stron. Bo ten spór zaczął się na długo przed Gutenbergiem i nie skończy, gdy ludzie zapomną kim był Steve Jobs. Ważne, by być w tej wojnie po dobrej stronie.

 

Tekst rozwijający tezy wystąpienia z dyskusji „Jak się toczy i wygrywa wojny kulturowe?” (Kraków, 12 kwietnia 2013), zorganizowanej przez Ośrodek Myśli Politycznej w ramach Kongresu Polska Wielki Projekt.

Wyświetl PDF