Wybory parlamentarne a życie polityczne Polski Odrodzonej (1918-1939)


Wybory parlamentarne a życie polityczne Polski Odrodzonej (1918-1939)

Jeśli traktować lata 1918-1939 jako pewną całość – był to w końcu okres bardzo krótki, niezależnie od dynamiki dokonujących się procesów politycznych – to trudno ustrzec się pesymizmu w ocenach zarówno roli parlamentu, jak i związanych z nim instytucji oraz procedur. Rola obu izb Sejmu stopniowo malała, a wraz z nią traciły na znaczeniu procedury ich wyłaniania. Zanim jeszcze ten stan rzeczy został potwierdzony prawnie w przyjętej w 1935 r. nowej ustawie zasadniczej, przypominały o nim okoliczności kolejnych przesileń, w których od układu sił w parlamencie zależało coraz mniej. Cezurę z pewnością wyznaczył przewrót majowy 1926 r. – przygnębiającym zaś świadectwem postępującej degradacji parlamentu były reportaże Bernarda Singera, odnotowującego bezsilność wpływowych wcześniej polityków. Po maju 1926 r. tracili oni wpływy nie tylko za sprawą wysunięcia się na plan pierwszy wykonawców poleceń Piłsudskiego, ale także za sprawą ewolucji stosunków w obrębie poszczególnych partii politycznych – gdzie dokonująca się wymiana pokoleń prowadziła do osłabienia roli parlamentarzystów. Czy jednak wcześniej, przed przewrotem, pozycja parlamentu była tak silna, jak wynikałoby to z rozpowszechnianej po przewrocie czarnej legendy czasów „sejmowładztwa”? Bynajmniej. Ograniczały ją już regulacje konstytucji z 1921 r., wprowadzając dwuizbowość – w intencji nie tylko podniesienia jakości prac ustawodawczych, ale i przeciwdziałania możliwości nadużycia uprawnień przez parlamentarną większość. Najważniejsze jednak ograniczenia faktycznych możliwości Sejmu tkwiły w układzie sił politycznych w kraju. Aby efektywnie wykonywać przewidziane w ustawie zasadniczej funkcje władcze oraz kontrolne, parlament musiałby dysponować stabilną większością[1] – co wobec rozdrobnienia partyjnego (jak i utrwalającej ten stan rzeczy ordynacji wyborczej) było zupełnie niemożliwe.

Jeśli zatem skojarzyć te dwa elementy: słabość przyjętego w Polsce modelu demokracji liberalnej w połączeniu z ostatecznym jego fiaskiem po roku 1926, a przy okazji przypomnieć także i obiektywne ograniczenia, związane z poziomem edukacji, kultury politycznej i prawnej, a także zamożności (a mówiąc ściślej powszechności biedy), to wszystkie elementy obrazu zaczynają układać się w całość, bardzo sugestywną i pozornie w swojej logice nieodpartą. Konstatacja przebiegu wydarzeń, kierunku ich ewolucji, skojarzona z pesymistycznymi ocenami społeczeństwa – hołdującego nacjonalistycznym odruchom i przesądom, źle wyedukowanego i pozbawionego umiejętności rządzenia się – wzmacnia sugestię nieprzystosowania do polskich realiów rozwiązań oraz procedur, wypracowanych w krajach mieszczańskich.

Odnotujmy przecież obecność wielu istotnych elementów nie pasujących do tego czarnego obrazu. Przede wszystkim o roli wyborów do parlamentów w Polsce Odrodzonej trudno się wypowiadać w oderwaniu od warunków, w których się odbywały. Zmieniały się oczekiwania społeczne, regulacje prawne, jak i faktyczna rola parlamentu. Trudno tu porównywać lata przed majem 1926 r. do okresu późniejszego, w tym w szczególności lat trzydziestych, gdy stało się jasne, że kartka wyborcza przegrywa w starciu z siłą, reprezentowaną przez aparat państwa, nie tylko w Polsce. Wcześniej jednak prestiż instytucji parlamentarnych był bardzo wysoki, co musieli brać pod uwagę wszyscy politycy. Charakterystyczny w tym kontekście był przebieg debaty konstytucyjnej. Jakkolwiek współcześni widzieli ją głównie przez pryzmat dzielących polską scenę polityczną sporów o kształt różnych szczegółowych rozwiązań (w szczególności kwestii jedno- lub dwuizbowości parlamentu, czy uprawnień głowy państwa), debata ujawniła zasadniczą zgodność poglądów w fundamentalnej kwestii przyjęcia ustroju wzorowanego na demokratycznych państwach zachodnich; a nawet tego, że państwo będzie republiką parlamentarną, a nie prezydencką, jak Stany Zjednoczone[2].

Przyczyny tej daleko idącej jednomyślności były rozmaite. Trudno przecenić znaczenie przekonania, że Polska należy cywilizacyjnie do Zachodu, a co za tym idzie powinna upodobnić się do krajów zachodnich także pod względem instytucji politycznych i prawnych. Oddziaływał i klimat chwili. Wynik morderczej konfrontacji wojennej, wygranej przez państwa, w których systemy rządów opierały się na opinii publicznej, przegrały zaś etatystyczne molochy, bez względu na to, czy potrafiły sprawnie zamknąć całe życie społeczne w ramach zmilitaryzowanej struktury (Niemcy), czy też przeciwnie pożarł je wymykający się spod kontroli bałagan (Rosja) – w sposób niedwuznaczny wykazywał, że siła tych ostatnich miała charakter w znacznej mierze pozorny, natomiast na dłuższą metę rozstrzygającym czynnikiem przewagi okazała się determinacja ludności, identyfikującej się z państwem uważanym za własne i wytrwale wspierającej go, także w trudnych dlań chwilach[3]. Mimo euforii spowodowanej odzyskaniem niepodległości, przynajmniej w pierwszych jej latach dla polskich elit oczywiste było, że państwo polskie, aby przetrwać, musi się oprzeć trwale na swoich obywatelach. Bez względu na to, czy ich krąg sprowadzano do osób identyfikujących się z kulturą polską (nacjonalistyczna prawica), czy wyobrażano sobie, że mógłby on być szerszy (inteligencja radykalna, socjaliści), sama zasada nie budziła wątpliwości. Na to nakładały się resentymenty dawnej Rzeczypospolitej, za której kontynuację uważano odrodzone państwo polskie. O ile jednak w latach dwudziestych, a także kolejnym dziesięcioleciu wymowa owych resentymentów była wyraźnie antyparlamentarna, sprowadzając się do sugestii fatalnych skutków słabości oraz rozproszenia władzy, to w klimacie euforii pierwszych lat niepodległości (a i wcześniejszych, gdy widoczne się stało, że sprawa polska wychodzi ze stanu niebytu) rzecz przedstawiała się inaczej. Optymizm wycisnął piętno na ocenach instytucji dawnej Rzeczypospolitej: od naiwnej idealizacji[4], po bardziej wyważone opinie wskazujące na nie jako próbę realizacji słusznej zasady wiązania obywateli ze strukturami władzy, próbę nie do końca wprawdzie udaną, ale niewątpliwie idącą we właściwym kierunku. W przypadku ugrupowań lewicy postulaty ludowładztwa stanowiły element programu zakładającego emancypację środowisk dotąd spychanych na plan dalszy, uzupełnienie idei awansu społecznego. Pomijając odrębne stanowisko lewicy komunistycznej[5], a także – już poza jej obrębem – trudności w godzeniu postulatu ludowładztwa ze wspieraniem rodzimego wariantu silnego przywództwa, jak i meandry stanowiska związane z obawami przed majoryzacją w przyszłych Sejmach (było to lustrzane odbicie podobnych postaw ujawnianych na prawicy), nie miały one jednak wątpliwości co do potrzeby sięgania przez Polskę do doświadczeń demokratycznych krajów zachodnich, nie zaś na przykład rewolucyjnej Rosji.

Trudno precyzyjnie oszacować znaczenie tego rodzaju poglądów i przekonań. Jeszcze podczas debaty konstytucyjnej wyznaczały one główny nurt refleksji ustrojowej; potem stopniowo spychane były w cień za sprawą zaostrzającej się walki o władzę, która, korespondując z narastającymi przejawami frustracji oraz rozczarowań, w stopniu wybitnym zaważyła na funkcjonowaniu systemu politycznego opartego na postanowieniach konstytucji z 1921 r., w konsekwencji przyczyniając się do jego upadku. Można również mieć wątpliwości natury bardziej fundamentalnej, dotyczące roli postaw, poglądów i przekonań, wyrastających z abstrakcyjnych wyobrażeń, w oderwaniu od realiów określanych przez poziom zamożności, edukacji, kultury prawnej. Czy były one przejawem złudzeń, czy stanowiły realny fakt społeczny?

Zauważmy jednak, że w stopniu znaczącym rzutowały one na zachowania elit w krytycznym dla państwowości polskiej okresie, pociągając za sobą skutki o znacznej doniosłości i relatywnie trwałe. To nie był tylko sygnalizowany wyżej problem debaty konstytucyjnej (a wcześniej, wiosną-latem 1917 r. problem projektu terytorialnego państwa sprecyzowanego na Zachodzie[6], a konstruowanego przy założeniu, że władze przyszłego państwa wyłaniane będą w oparciu o głosowanie powszechne), ale także postawa zajęta podczas kryzysu wojennego latem 1920 r. Jak wiadomo, stronnictwa proklamowały zgodną współpracę w obrębie Rady Obrony Państwa, a także utworzyły wspólny, obejmujący wszystkie liczące się grupy polityczne gabinet. Odwołując się do tej tradycji, w roku 1939 partie opozycyjne wezwały grupę rządzącą do powołania symbolizującego jedność narodową gabinetu koalicyjnego – od czego ta ostatnia nie tylko się uchyliła, ale w dodatku uczyniła to z ostentacyjną arogancją, powołując w drugim dniu wojny do rządu polityka bodaj najbardziej kontrowersyjnego, kojarzonego z represjami wobec opozycji[7]. Tu oczywiście nie chodzi o moralizowanie (tym mniej dywagacje na temat odmiennego przebiegu kampanii wojskowej w roku 1920 i 1939), ale o odnotowanie różnic w mentalności i stylu działania polityków w sytuacji kryzysowej. Dopóki terenem starć był parlament, a decydującą instytucją rozjemczą opinia wyborców, możliwe było porozumienie i czasowe zawieszanie wewnętrznych sporów. Kiedy ustanowiony został monopol władzy, podziały wśród elit pogłębiły się w sposób dramatyczny, tworząc przepaść o wiele trudniejszą do zasypania.

Wiara w Sejm, a może po prostu dostrzeżenie walorów sytuacji umożliwiającej wywieranie wpływu na władzę (która także dlatego może być uważana za swoją), zaznaczała się nie tylko wśród elit. Dało się to odczuć w szerszej skali podczas kryzysu wojennego 1920 r.[8] – co nie tak łatwo wytłumaczyć w świetle tego, co wiemy o skali problemów społecznych tamtego czasu, a także słabości organizującego się dopiero aparatu państwa. Nastroje rewindykacyjne, frustracje, przejawy rozczarowania wobec państwa, nie przełożyły się na bardziej aktywne formy kontestacji poczynań władz. Niepodległa Polska nie zmieniła wprawdzie natury ludzkiej ani nie wyeliminowała występków i krzywdy, ale jednak była uważana za państwo własne. Poza tym na tle państwowości obcych – postrzeganych przez pryzmat wojennych trudności i brutalnych zachowań wojsk – nie wyglądała źle. Niepodległość przyniosła ustanie dotkliwych szykan i niewielką wprawdzie, ale zauważalną poprawę warunków życia[9]. Fala radykalizacji opadała wyraźnie już od przełomu 1918/1919 r. – nie ulega wątpliwości, że znaczny wkład w stabilizowanie nastrojów miały wybory powszechne, a potem działalność Sejmu Ustawodawczego, postrzeganego jako instytucja symbolizująca nie tylko suwerenność państwa, ale i to, że będzie ono przyjazne dla ludzi.

Wybory do Sejmu w sposób wyrazisty wyznaczały przełom między dawną a nową, własną formą państwowości. Wobec bojkotu wyborów ogłoszonego przez lewicę komunistyczną udział w nich stanowił rodzaj narodowego plebiscytu, wysoka zaś, sięgająca 80% frekwencja[10] nie pozostawiała wątpliwości co do tego, jaka jest wola ludu i czego on sobie życzy. Wyrażając się obrazowo, fala narodowej euforii wygasiła płomienie społecznej rewolucji, przesądzając o kierunku dalszego rozwoju państwa. Dlatego też pochodzący z lat trzydziestych bon mot Bogusława Miedzińskiego, jak to Polska odrzuciła komunizm na polach bitew, brzmiał wprawdzie dobrze, ale niezupełnie odpowiadał rzeczywistości. Nie ulega wprawdzie wątpliwości, że klęska wojenna Polski pogrzebałaby jej szanse na budowę niekomunistycznego porządku, wszakże w istniejącej sytuacji odparcie najazdu oznaczało jedynie obronę wyboru dokonanego półtora roku wcześniej przez Polaków podczas wyborów do Sejmu Ustawodawczego. Przebieg wydarzeń w Polsce, a i w innych krajach, leżących w jej sąsiedztwie (na przykład bałtyckich) potwierdzał stabilizującą rolę wyborów powszechnych, parlamentu oraz innych instytucji demokracji parlamentarnej, w konfrontacji z komunizmem. Inaczej niż w Rosji upadek dawnych struktur nie wytworzył próżni, a możliwość swobodnego wyboru systemu władzy odbierała wiarygodność agitacji środowisk skrajnych[11].

Miarą nadziei, jakie w odrodzonej Polsce wiązano z instytucjami przedstawicielskimi, były liczby ilustrujące frekwencję wyborczą: 70-80% w roku 1919, 68% w 1922, 78,3% w 1928, 75% w 1930. Podane dane liczbowe dotyczą izby niższej parlamentu[12] – frekwencja w wyborach do Senatu była zwykle ok. 10% niższa. Warto też wziąć pod uwagę, że na frekwencji wyborczej w roku 1922 zaważył bojkot proklamowany przez partie ukraińskie – na terenie Małopolski Wschodniej zaznaczający się w skali powszechnej. Uwzględniając te zastrzeżenia wymowa liczb wydaje się jednak jasna. Widać, w jak ograniczonym zakresie narastające w obrębie elit nastroje rozczarowania do parlamentaryzmu rzutowały na zachowania elektoratu wyborczego. Oczywiście powszechnie utyskiwano na posłów oraz partie, ale mimo to głosowano wciąż tłumnie. Tak działo się do 1935 r., kiedy ogłoszony przez partie opozycyjne bojkot wyborów obniżył liczby frekwencji wyborczej do norm nam współczesnych (45,9%)[13].

Proklamowanie bojkotu było odpowiedzią stronnictw na zmianę ordynacji wyborczej, odbierającą im swobodę w zgłaszaniu kandydatów (1935), którzy odtąd mieli być uzgadniani z władzami administracyjnymi. Z punktu widzenia niezależnych podmiotów politycznych, jakimi były stronnictwa, zmiana reguł gry oznaczała zapowiedź redukcji ich znaczenia do roli fasady, o ile nie eliminacji z parlamentu. Z punktu widzenia obywateli perspektywa utworzenia jednej listy w miejsce zgłaszanych dotąd swobodnie wielu list oznaczała drastyczne ograniczenie możliwości wyboru. To był powód, dla którego argumentacja opozycyjnych partii została uznana za wiarygodną i znaczna część uprawnionych do głosowania (w liczbach bezwzględnych większość) zdecydowała się tym razem nie skorzystać ze swojego prawa. Potwierdza to jednak przywiązywanie doń dużej wagi.

Jakkolwiek ewolucja systemu politycznego po 1926 r. prowadziła do redukcji roli parlamentu (jak i innych ciał pochodzących z wyboru), przez pewien czas była ona jednak wciąż znaczna. Co prawda po przewrocie wybory do obu izb parlamentu przestały rozstrzygać o kształcie władzy państwowej, ale z pewnością nie pozostawały bez skutku na podejmowane przez grupę rządzącą decyzje. M.in. informowały o układzie sił, odgrywając podobną rolę jak dzisiaj sondaże opinii publicznej, z tym że wiarygodność takiego sondażu, obejmującego całość uprawnionej do głosu populacji – którego wynik nie był prognozą, ale zapisem decyzji wyborców – była nieporównanie wyższa. Uwzględniając nawet deformację wyników kolejnych głosowań przez stosowane przez obóz rządzący naciski i nadużycia (dotyczyło to w szczególności wyborów sejmowych w 1930 oraz samorządowych 1932-1933) mówiły one wiele o stanie społecznych nastrojów. W przypadku głosów oddawanych na partie opozycyjne informowały nie tylko o skali ich poparcia, ale także o stopniu determinacji przeciwników rządu. Przed zmianą ordynacji wyborczej w 1935 r. do obu izb parlamentu ciągle wybierani byli posłowie opozycyjni, co za tym zaś idzie, Sejm wraz z Senatem pozostawał trybuną, skąd możliwe było zwracanie uwagi społeczeństwa na różne kwestie zasługujące na nią – w tym na nieprawidłowości i nadużycia ze strony urzędników różnych szczebli. Władza wykonawcza, mimo rosnącej swobody, ciągle musiała się więc liczyć z kontrolą społeczną.

Tracąc siły, instytucja parlamentu była zdolna wpływać na działalność stronnictw, oddziałując na układ sił w ich kierownictwach, a także ułatwiając im rozwiązywanie problemów materialnych. Kwestie te były z sobą powiązane. Jak wiadomo, przed wojną partie polityczne nie otrzymywały dotacji z budżetu, wszakże pośrednio korzystały ze wsparcia państwa poprzez zagospodarowywanie większości diet poselskich. Nie było to nadużycie, jako że kwoty pieniężne otrzymywane przez posłów z założenia przeznaczone były na działalność publiczną oraz łączność z wyborcami – to zaś mogło być realizowane poprzez macierzystą partię. Przekazując część diety na cele partyjne, zasiadający w parlamencie działacze zachowywali wpływ na realizowaną przez swoje stronnictwo politykę. Mając sporo do stracenia, oddziaływali oni na swoje środowisko raczej w duchu umiarkowanym, co niekiedy budziło cierpkie komentarze. Znamienny w tym kontekście był passus zawarty we wspomnieniach Wincentego Witosa. Jak pisał, parlamentarzyści „zawsze mieli coś do powiedzenia, niewiele robiąc sobie z tego, że ich nikt nie słuchał. Stanowili oni dużą paczkę w każdym klubie i w każdym z nich byli jednaką zawadą. Panom posłom Rymarowi, Czapińskiemu, Malinowskiemu wydawało się, że każde ich słowo przynajmniej jak Mojżesza na Górze Synaj wstrząśnie posadami sanacji. Tymczasem – konkludował – posady te się nie ruszyły”[14]. Rzecz jasna, nie tylko Witos konstatował jałowość prac parlamentarnych w warunkach autorytarnej dyktatury, wszakże opinia tak wytrawnego parlamentarzysty, trzykrotnego premiera, miała wyjątkową wagę. Powstała w drugiej połowie lat trzydziestych i była znakiem czasu. Wcześniej Witos nie był skłonny do czynienia spostrzeżeń, stanowiących specjalność polityków wobec instytucji parlamentu (bądź polskiego wariantu parlamentaryzmu) bardziej od niego krytycznych. Należał do nich historyczny przywódca Narodowej Demokracji, Roman Dmowski, już w czerwcu 1926 r. postulując potrzebę „nowego doboru”, wyrażającego się w wysunięciu na pierwszy plan ludzi zdolnych do akcji bezpośredniej[15], nie zaś parlamentarzystów. Taki dobór rzeczywiście dokonywał się w kolejnych latach po przewrocie nie tylko w endecji, a we wszystkich stronnictwach, wiążąc się ze zmianami o charakterze generacyjnym.

Regułą było, że ci młodzi ludzie praktycznie we wszystkich kwestiach zajmowali stanowisko bardziej skrajne od swoich starszych kolegów. Prócz innych względów ważył tu brak doświadczenia parlamentarnego – być może mocniej od akcentowanego często czynnika generacyjnego. Na to nakładało się uzasadnione przekonanie, że trybuna parlamentarna traci na znaczeniu. Na prawicy radykalizacja przejawiała się głównie w fascynacji faszyzmem włoskim, na socjalistycznej lewicy – rewolucją rosyjską. Regułą było również, że politycy parlamentarni w dokonującej się ewolucji stanowisk odgrywali rolę hamującą, spowalniając jej tempo, bądź – jak w przypadku PPS, a także w ruchu ludowym – powstrzymując ją. W rezultacie zarówno socjaliści, jak i ludowcy za najbardziej odpowiedni ustrój dla Polski uważali demokrację typu zachodniego. Stanowisko Narodowej Demokracji (jak i do pewnego stopnia także ruchu chrześcijańsko-społecznego) było w tej materii o tyle bardziej złożone, że procesy dezintegracyjne doprowadziły do daleko idących różnic zdań i zwolennicy demokracji liberalnej koegzystowali z rzecznikami rozwiązań autorytarnych, a nawet totalitarnych. Ci pierwsi tracili wpływy w ciałach statutowych, ale zachowali je w identyfikujących się z ruchem mediach, a zapewne także i w obrębie elektoratu politycznego.

Na ocenie polityków parlamentarnych waży ich porażka w konfrontacji z Piłsudskim, potem zaś zepchnięcie do defensywy nawet w obrębie własnych nurtów politycznych. Można też wskazywać, że nie tylko erozja znaczenia parlamentu po przewrocie postawiła ich w sytuacji trudnej, ale i przed majem nie wykazali się oni szczególną sprawnością i wyobraźnią. System demokracji parlamentarnej, zanim upadł, zdążył wygenerować kilka spektakularnych kryzysów politycznych (najgłośniejszym, obrosłym żywą do dzisiaj czarną legendą, były wybory prezydenckie 1922 r., uwieńczone tragicznym zamachem), nie był natomiast w stanie wytworzyć stabilnych rządów. Nie potrafił stworzyć większości parlamentarnej, ani przyciągnąć do współpracy wszystkich posiadających autorytet polityków, ani skutecznie trzymać w ryzach starć między stronnictwami. Truizmem jest stwierdzenie, że nie ma debaty publicznej bez rywalizacji i walki, ale musi ona być trzymana w ramach bezpiecznych dla państwa. W przypadku Polski sprzed 1926 r. owe starcia zbyt łatwo wymykały się z tych ram, przeradzając w żywioł groźny dla systemu demokracji parlamentarnej oraz demoralizujący obywateli, bulwersowanych przez doniesienia o kolejnych gorszących incydentach. Kampanie wyborcze stanowiły w tej sytuacji festiwal demagogii, napaści osobistych, jak i oburzających nieraz w formie odwołań do fobii na tle narodowościowym lub socjalnym.

Wszystko to prawda, ale mamy tu do czynienia z jedną tylko stroną medalu, w dodatku widzianą w krzywym zwierciadle. Demagogia była funkcją stanu edukacji oraz niskiej kultury prawnej, nie zaś okazji stwarzanej akurat przez procedury wyborcze. Mimo utyskiwania na fatalne obyczaje sejmowe, odsunięcie parlamentu od wpływów po 1926 r. nie skutkowało wzrostem kultury politycznej, język zaś debaty stał się wyraźnie bardziej, a nie mniej brutalny[16]. Nie da się dowieść tezy, że akurat wybory stwarzały szczególną okazję do demagogii, chociaż język propagandy odzwierciedlał konflikty, a mógł je też zaostrzać. Na prawicy Narodowa Demokracja eksponowała wizję Polski zagrożonej przez jej zewnętrznych i wewnętrznych wrogów, starając się wytworzyć wrażenie, że wybór jej przedstawicieli rozwiąże wszystkie problemy i uchroni państwo od niebezpieczeństw. Lewica, a dotyczyło to także partii chłopskich, tworzyła iluzje możliwości rozwiązania problemu ubóstwa przez politykę nacjonalizacji i wywłaszczeń, a jednoznaczność głoszonego ostentacyjnie poparcia dla demokracji osłabiała zarówno okazywana przez wielu jej działaczy skłonność do bezrefleksyjnego wspierania Piłsudskiego, jak i tendencja do rozumienia demokracji nie jako systemu zasad i procedur, ale – w świecie podzielonym między Dobro i Zło – jako swego rodzaju znaku rozpoznawczego dla sił postępu, walczących z rozciągliwie traktowanym obozem reakcji. Na prawicy przejawem zbliżonej finezji myślenia było demonizowanie masonerii, a także upatrywanie przejawów komunizmu w bez mała wszelkich formach zainteresowania kwestią społeczną. Ogólnie rzecz biorąc wszystkie rywalizujące środowiska zdradzały skłonność do składania obietnic bez pokrycia, jak i odwoływania się do uproszczonej, dwubiegunowej wizji świata.

Był to jednak rezultat toczonej przez nie walki politycznej, nie zaś swobód stwarzanych przez system prawny. To dlatego właśnie ułomności publicznej debaty, jakkolwiek wycisnęły piętno na kształcie polskiego modelu demokracji parlamentarnej, nie znikły wraz z jego upadkiem po maju 1926. Przestały natomiast działać czynniki, które sprzyjały, przynajmniej potencjalnie, ewolucji owej debaty w kierunku zbliżającym Polskę cywilizacyjnie do – jak mówiono wówczas – narodów przodujących. Oczywiste jest, że w systemie politycznym, w którym znaczenie decyzji podejmowanych przez wyborców decyduje o kształcie władzy, angażujące się w kampanie wyborcze partie musiały wkładać wiele energii w kształtowanie własnego wizerunku jako siły zasługującej na zaufanie i skutecznej, a także w prezentację programu w sposób zrozumiały i atrakcyjny. Wybory stanowiły moment kulminacyjny aktywności politycznej, zwieńczenie długich i starannych przygotowań, a równocześnie bezlitosny sprawdzian umiejętności elit oraz możliwości poszczególnych środowisk.

Nie oznacza to przecież, że konfrontacje wyborcze stanowią złagodzoną formę wojny domowej, gdzie z natury rzeczy wszystkie chwyty są dozwolone, a postęp sprowadza się do doskonalenia narzędzi konfrontacji i walki. Zaznaczała się bowiem także i tendencja przeciwna zaostrzaniu rywalizacji. Konieczność narzucania sobie przez uczestników politycznej rywalizacji różnego rodzaju ograniczeń występowała tym wyraźniej, im dłuższą perspektywę czasową musieli brać pod uwagę. Czasem do podobnej refleksji skłaniało uświadomienie sobie zagrożenia i wspólnoty sytuacji. Tak było w roku 1920, czy w mniejszym stopniu w końcu lat trzydziestych. Zasadniczo wystarczyła jednak pewna doza wyobraźni, a także poważne traktowanie wyborców. Demagogia i brutalne dyskredytowanie rywali podczas wyborów mogły przynieść dodatkowe mandaty, ale później, po wyborach, srodze się mściły, ograniczając swobodę ruchów i utrudniając tworzenie koalicji – a co za tym idzie, oddalając perspektywę zdobycia władzy.

W takiej sytuacji okazywało się, że kilka, czy kilkanaście mandatów więcej nie miało znaczenia. To była pułapka, w którą wpadł w końcu 1922 r. blok centroprawicowy: osiągnięty wynik wyborczy był niewystarczający dla samodzielnego sprawowania władzy, a nacisk elektoratu dodatkowo komplikował sytuację, utrudniając negocjowanie rozsądnego kompromisu. I chociaż tragicznego finału kryzysu politycznego z pewnością nie można było przewidzieć, układ sił na scenie politycznej był wystarczająco stabilny, aby widzieć ryzyko antagonizowania potencjalnego partnera w obrębie prawicy ruchu ludowego – na co sobie z fatalną beztroską pozwolono podczas kampanii wyborczej[17]. Innego rodzaju pułapka, groźna z kolei dla lewicy, kryła się w rozbudzaniu aspiracji socjalnych ponad możliwości kraju ubogiego, będącego na dorobku. Później zaś świadomość konieczności zapewnienia sobie alibi wobec politycznego elektoratu boleśnie przypominała się na przykład przy konieczności zajęcia stanowiska wobec prób dyscyplinowania budżetu.

Retoryka kampanii wyborczych 1919 i 1922 r. nie wskazuje, by ówczesna klasa polityczna rozumiała potrzebę ograniczeń w tej materii. Wszakże w podzielonym Sejmie, przy braku szans na stałą większość parlamentarną, wydawała się stopniowo oswajać z praktykowaniem kompromisu[18]. W Sejmie wyłonionym w wyborach jesiennych 1922 r., mimo wstrząsu wywołanego zamachem na Narutowicza i długo utrzymujących się konsekwencji owego wstrząsu w postaci nieufności i urazów, tworzenie gabinetów udawało się relatywnie łatwiej (a i miały one wyraźnie większą trwałość) niż w pierwszych czterech latach niepodległości[19]. Jest możliwe, że wpływ na taką sytuację miały także postanowienia konstytucji 1921 r., pozbawiające głowę państwa możliwości komplikowania i tak trudnej sytuacji w Sejmie, być może również to, że głową państwa nie był już Piłsudski[20], ale abstrahując od przyczyn, warto zastanowić się nad możliwymi konsekwencjami utrzymania się przed dłuższy czas takiej sytuacji (oczywiście zakładając, że historia dałaby międzywojennej Polsce taką szansę). Czy potrzeba kompromisów na terenie Sejmu i Senatu nie wymusiłaby z czasem złagodzenia języka agitacji politycznej – po to, by oszczędzić elektoratowi podejrzeń, że jego wybrańcy nie wierzą w bojowe hasła, którymi operują podczas wyborów? Nie tylko zatem konieczności państwowe związane z zewnętrznym zagrożeniem, ale i oczywiste ograniczenia związane ze sprawowaniem władzy narzucały umiar w posługiwaniu się słowem…, ale tylko przed majem 1926 r., później bowiem trwałe zepchnięcie do opozycji usunęło znaczną część hamulców w sięganiu przez stronnictwa do demagogii. Jako że nie miały już one szans na zdobycie władzy, a i sens tworzenia koalicji z innymi stronnictwami stawał się problematyczny, liczyła się wyrazistość i klarowność stanowiska.

Czytelnicy Sagi rodu Forsyte’ów Johna Galsworthy’ego zachowali zapewne w pamięci scenę, jak jeden z bohaterów, członek parlamentu, po wyjściu z sali obrad polemizował z oponentem… przy użyciu pięści. Oczywiście była to tylko fikcja literacka, ale jednak charakterystyczna, a przypomniany tu obrazek odnosił się do kraju wyznaczającego standardy politycznej kultury. Polskie obyczaje sejmowe tamtego czasu niewątpliwie od tego rodzaju europejskich standardów nie odbiegały. Oceniając je krytycznie, nie możemy abstrahować ani od podobnych zjawisk w innych krajach, ani tego, że znaczący udział w psuciu owych obyczajów miały akurat postacie wywodzące się ze środowisk wyróżniających się w piętnowaniu wytwarzanego (także przez siebie) stanu rzeczy[21]. Była w tym i przesada, i wiele hipokryzji; najważniejsze jednak, że nie można oceniać parlamentu przez pryzmat tego, że posłowie się kłócą. O wiele ważniejsza jest jakość stanowionego prawa, w tym zaś względzie nie było wiele powodów do wstydu. Większość ówczesnych ustaw również dzisiaj można czytać z uznaniem. Ze swojej strony polecałbym gorąco lekturę na przykład ustawy zasadniczej z 1921 r.[22] Bez względu na krytykowane właściwie od początku regulacje kompetencji najwyższych władz państwowych, jej budowa była logiczna, prymat władz pochodzących z wyboru nad pozostałymi wynikał jasno z przyjętej zasady zwierzchnictwa narodu, katalog zaś postanowień, określających podstawowe prawa obywatelskie, przedstawiał się solidnie. Stosowne punkty były zredagowane precyzyjnie, z intencją właściwą prawodawstwu w krajach demokratycznych, upatrującą w normie prawnej gwarancję swobód jednostki, a nie upoważnienie – często w formie blankietowej – dla władzy[23]. I chociaż w narastającej krytyce działań parlamentu znaleźć można także skargi na niechlujnie napisane ustawy, obrastające rozporządzeniami wykonawczymi, często zmieniającymi intencję ustawodawcy, które przy bierności Sejmu administracja nauczyła się uważać za konieczną część ustawy, uzależniając od nich jej stosowanie[24], to – abstrahując od zastanawiającej trwałości tego rodzaju praktyk – większy problem stanowiły różnice, jakie dzieliły świat kreowany przez ustawy od realiów bez porównania mniej budujących. Z zasady zwierzchnictwa narodu (politycznego, tworzonego przez ogół obywateli) wynikały zarówno rozbudowane kompetencje parlamentu, jak i nakaz podziału mandatów stosownie do woli wyborców; cechy wszakże systemu partyjnego (nie mówiąc o bardziej fundamentalnych problemach wynikających z różnego stosunku do państwa obywateli należących do różnych grup etnicznych) sprawiały, że parlament stawał się ciałem zbyt podzielonym, by efektywnie korzystać ze swoich prerogatyw. Poza nim rozciągał się świat społecznych kontrastów i konfliktów, obecności nędzy, w obrębie którego państwo reprezentowała nie instytucja parlamentu, ale konkretny policjant czy urzędnik – reprezentujący aparat władzy dopiero się kształtujący i nie zawsze liczący się z obowiązującymi procedurami prawnymi.

Wszystko to sprzyjało narastającej krytyce systemu, jakkolwiek mimo swoich słabości był on w stanie zapewniać państwu stabilność przez pierwsze najtrudniejsze lata, nie przeszkadzając mu wyjść zwycięsko z trudnych konfrontacji militarnych lat 1918-1921. Mimo sporów polityków oraz stronnictw, utrudniających działania centralnych ośrodków władzy, kraj się rozwijał, państwo zaś stopniowo porządkowało administrację oraz rozwiązywało swoje problemy wewnętrzne oraz zewnętrzne – nawet te najtrudniejsze, związane z reformą skarbową, określeniem relacji z Niemcami, uszczelnieniem granicy wschodniej, a także polityką obronną. Fenomen stanowiła zwłaszcza ta ostatnia. Mimo skłócenia klasy politycznej nie został zagrożony konsensus w kwestii środków przeznaczanych na wojsko – w świetle norm nam współczesnych niewiarygodnie wielkich.

Była to notabene jedna z przyczyn, dla których poza Polską opinia publiczna ujawniała skłonność do postrzegania Polski jako kraju zaborczego, militarystycznego, uprawiającego „biały terror” wobec lewicy[25]. Jej tłem było przekonanie, że system demokratyczny w Polsce ma charakter fasadowy – jak było ono silne i żywotne, o tym świadczyła opinia autora klasycznej, powstałej pół wieku później pracy Hugha Seton‑Watsona o państwach Europy Środkowo-Wschodniej[26]. Autor pisał o „pseudodemokracji” w Polsce przed 1926 r. i „pseudodyktaturze” po tej dacie. Te eleganckie sformułowania jedynie w ograniczonej mierze odnosiły się do realiów polskich, przede wszystkim jednak odzwierciedlały poczucie dystansu wobec problemów ojczyzny króla Ubu – gdzie jak wiadomo wszystko dzieje się na niby.

Opinia publiczna w Polsce na ogół źle przyjmowała tego rodzaju krytykę, niekiedy podejmowano próby prostowania sądów uważanych za szczególnie krzywdzące; mało skuteczne za sprawą i trudności przebicia się na ówczesnym globalnym rynku mediów, i głębokich podziałów w jej obrębie. Znaczna jej część na użytek prywatny podzielała owe sądy, generalnie zaś zaznaczała się skłonność do coraz dalej idącej krytyki rozwiązań ustrojowych przyjętych w konstytucji 1921 r. Jedni krytykowali zbyt słabą władzę głowy państwa oraz kolejnych gabinetów, przywołując niepokojące analogie z czasów poprzedzających rozbiory[27]. Dla innych kwintesencją bezprawia była reforma rolna. Jeszcze inni akcentowali wszechobecność nadużyć oraz panoszenie się urzędników[28], co w skrajnej postaci (w interpretacji środowisk powiązanych z nielegalną partią komunistyczną) przybierało obraz państwa policyjnego, terroryzującego i inwigilującego obywateli. Obok zarzutów będących produktem zacietrzewienia, a nieraz i złej woli, były i takie, z którymi w gruncie rzeczy trudno dyskutować – np. że zmiany na stanowiskach państwowych nie powinny być zbyt częste, bo odbija się to na ciągłości pracy, że przy obsadzie urzędów należy stosować kryteria merytoryczne, nie zaś klucz partyjny, że agitacja stronnictw bywa nieodpowiedzialna i to jest niedobrze. Istotne jednak było, gdzie szukano źródeł zła i jak wyobrażano sobie jego usunięcie. W przypadkach, gdy całe zło sprowadzano do jednej przyczyny (działalność szczególnie znienawidzonej partii, całego systemu parlamentarnego, albo złowrogich spisków), możliwe remedium było proste i sprowadzało się do likwidacji tego jednego, jedynego problemu. Podziały polityczne, krystalizujące się w związku z przekonaniem o kryzysie parlamentu, często przebiegały w poprzek wielkich obozów. Obok polityków wołających o „wielkiego człowieka” (lewica) czy akcentujących walory poczynań faszystów włoskich (prawica), byli i tacy, którzy dostrzegali ryzyko krytyki parlamentu w sytuacji, gdy stanowi on najważniejszy ośrodek władzy, a także ryzyko eskalacji konfliktów i podejrzeń, coraz dalej idących i coraz bardziej destruktywnych, jeśli idzie o możliwe do przewidzenia ich konsekwencje. Inna rzecz, że nie zawsze potrafili zachować tu konsekwencję, poddając się atmosferze konfrontacji wytwarzanej przez ekstremalnych, kontestujących system parlamentarny, działaczy. Abstrakcyjnie jednak rzecz biorąc, ich przesłanie, oceniane z perspektywy czasu, wydaje się bardziej wartościowe od tęsknot za silnym przywództwem – bez względu na to, że współczesne nam państwo polskie mało przypomina międzywojenną Rzeczpospolitą, zwłaszcza tę sprzed maja 1926 r.

Piszę to z niejakim wahaniem, gdyż próby aktualizacji wydarzeń sprzed kilku pokoleń zawsze są wątpliwe. Wiele problemów wszakże, ciążących nad życiem publicznym odrodzonej Polski, występuje nadal, chociaż różnice wynikające ze skali zmian kulturowych, demograficznych oraz upływu czasu każą nieraz inaczej widzieć ich rozwiązanie. Dotyczy to w szczególności odpowiedzi na zasadnicze pytanie: czy najważniejszą bolączką jest płynność stosunków, czy raczej nadmierna ich stabilność, wyrażająca się w tworzeniu się w różnych dziedzinach życia układów oraz struktur oligarchicznych. W realiach przed 1926 r. doskwierała raczej płynność (i rodzące się na jej tle fobie), jakkolwiek w obrębie środowisk, w których odzyskanie niepodległości kojarzono z nadziejami na realizację dalej idących przekształceń społecznych, dostrzegano także – i piętnowano – symptomy stabilizacji, wyrażające się w odradzaniu się dawnego świata przywilejów i bogactwa, a także w tworzeniu się rozmaitych patologii, w tym pospolitych nadużyć.

O ile sam Piłsudski zadowalał się kreśleniem sugestywnych obrazów korupcji, nepotyzmu i innych tego rodzaju zjawisk (w rzeczywistości ich skala była niewielka, nieproporcjonalna do uwrażliwienia na nie elit), to w jego obozie nie brakowało głosów poddających tę diagnozę swoistej ideologizacji poprzez kojarzenie owych patologii z demokracją parlamentarną, przedstawianą jako ustrój szczególnie podatny na nadużycia. Krytykując ustawę zasadniczą z 1921 r. socjalista Tadeusz Hołówko sugestywnie dowodził, że  – „(...) było w tej Konstytucji coś takiego, co pozwoliło, że w cieniu jej wyrósł cały las różnych plugawych, obmierzłych i trujących grzybów, które swą zgnilizną zatruwały Rzeczypospolitą”. Jak wskazywał, ustawa zasadnicza „stała się doskonałym narzędziem w ręku klas posiadających. (...) pozwoliła im gospodarczo zrujnować państwo, doprowadzić do nędzy i bezrobocia szerokie masy ludowe, zaprzepaścić reformę rolną. (...) Nie ulega wątpliwości, że Polska z miesiąca na miesiąc bardziej stawała się państwem reakcyjnym i policyjnym”[29]. Tłem wywodów Hołówki było – już po przewrocie – umacnianie się władzy wyłonionej w wyniku aktu przemocy, ich intencja zaś sprowadzała się do usprawiedliwiania dokonujących się zmian przez próbę wykazania, że nie ma czego żałować. Zbieżną wymowę miały nasilające się po maju 1926 r. głosy krytyczne wobec czasów „sejmowładztwa”. W istocie stanowiły one formę propagandowej osłony dla umacniającego się systemu autorytarnego – w gruncie rzeczy podobnie, jak pół wieku później powtarzane w syntezach doby PRL-u utyskiwanie na niedostateczny demokratyzm przyjętych w konstytucji „marcowej” rozwiązań[30] łączyło się z sugestią wyższości instytucji prawnych realnego socjalizmu.

Jeśli szukać enuncjacji przydatnej do zamknięcia tych wywodów, a jest uzasadnione szukanie jej akurat w gronie socjalistów – środowiska, które z jednej strony jak żadne inne angażowało się w promocję na polskim gruncie demokratycznych ideałów, z drugiej zaś, przez poparcie zbrojnego zamachu stanu, przyczyniło się do zniszczenia demokratycznego eksperymentu – to warto przypomnieć refleksję Adama Pragiera, pochodzącą ze spisanego po latach pamiętnika, gdy bieżące utarczki przestawały być ważne, pojawiła się natomiast potrzeba ocen bardziej pogłębionych. Wspominając swą pracę w komisji, powołanej w połowie lat 20. przez Sejm dla wyjaśnienia roli bulwersujących opinię publiczną tajnych organizacji – nie idealizował stosunków przedmajowych. Odnotowywał utarczki z mataczącymi, zasłaniającymi się służbową tajemnicą urzędnikami, a obraz, jaki się z tej opowieści wyłaniał, nie był budujący. Pragier pisał, że „istniała w Polsce samowola administracji, sądy nie były dostatecznie dociekliwe w szukaniu prawdy, szacunek dla prawa był niewielki. Ale przy tym wszystkim – zastrzegał – pozostała wciąż nietknięta istota demokracji, wyrażająca się w tym, że wbrew możnym wpływom politycznym, wbrew oporowi urzędów i wbrew knowaniom policyjnym, okazało się możliwe, przy użyciu narzędzi kontroli parlamentarnej, prześwietlenie do dna ciemnych zakamarków bezprawia. Tak było w okresie przedmajowym. Gdy sięgam pamięcią w owe czasy, stają mi przed oczami zmieszane i zastraszone oczy dygnitarzy, którzy naprawdę nie wiedzieli co się dzieje pod ich patronatem i na ich odpowiedzialność – i szczerze gorszyli się, gdy dowiadywali się o tym ode mnie. Stają mi także przed oczami twarze późniejszych dygnitarzy pomajowych, którzy o wszystkim wiedzieli i przeszkadzali w wykryciu prawdy, w okresie »nieznanych sprawców«”[31].

Opinia ta jest interesująca z uwagi na zwrócenie uwagi na związek między istnieniem efektywnych narzędzi kontroli społecznej, a skalą patologii, pojawiających się na marginesie działalności państwa. Nie jest tak, by sprawne mechanizmy wyborcze automatycznie rozwiązywały tego rodzaju problemy, bez nich jednak radzenie sobie z nimi staje się wątpliwe, nawet wtedy, gdy – jak w Polsce po roku 1926 – po władzę sięga osoba ciesząca się zasłużonym szacunkiem i osobiście bezinteresowna. Aby ją utrzymać, nie zgodzi się na pognębienie swoich współpracowników, nawet jeśli ci ostatni mocno zgrzeszą. To dlatego po maju skala patologii w różnych dziedzinach życia społecznego z pewnością nie zmalała, lekceważenie zaś opinii społecznej, jako łatwej do zmanipulowania, w połączeniu z pogardą dla wad zbiorowości rzekomo kulturowo obciążonej i przez to niedorosłej do samodzielnych rządów – stanowiło impuls dla karier ludzi pozbawionych skrupułów.



[1] M. Pietrzak, Rządy parlamentarne w Polsce w latach 1919-1926, Warszawa 1969, s. 130-131.

[2] K. Kawalec, Spadkobiercy niepokornych. Dzieje polskiej myśli politycznej 1918-1939, Wrocław 2000, s. 48-53. Spoza sygnalizowanej prawidłowości wyłamywali się konserwatyści, ukonstytuowani w obrębie niewielkiego Klubu Pracy Konstytucyjnej, opowiadający się za „amerykańskim” modelem państwa; przypadek zaś odrębny stanowili komuniści, którzy bojkotując wybory do Sejmu Ustawodawczego postawili się poza ramami systemu politycznego.

[3] Patrz charakterystyczny komentarz Tadeusza Gluzińskiego, O instynkcie państwowym, „Przegląd Narodowy” 1919,  nr 2, s. 129-136.

[4] Znakiem czasu była wydana w 1917 r. książka Antoniego Chołoniewskiego, Duch dziejów Polski

[5] Notabene i one opowiadały się za budową części struktur władzy w oparciu o powoływane w drodze wyborów rady delegatów reprezentujących poszczególne grupy społeczne – tyle że w odróżnieniu od pozostałych grup traktowały owe procedury jako zaledwie służebne w budowie państwa dyktatury proletariatu, odrzucając instytucje „burżuazyjnego” państwa prawa, jak i procedury gwarantujące prawidłowość procesu oddawania głosu (łącznie z uczciwym jego policzeniem, a później uznaniem werdyktu wyborczego).

[6] Problems of Central and Eastern Europe, London, July 1917, privately printed; cyt. wg tłum. pol. [w:] R. Dmowski, Polityka polska i odbudowanie państwa, wyd. II, Warszawa 1926, s. 487, 494-496.

[7] Zob. P. Cichoracki, Droga ku anatemie. Wacław Kostek-Biernacki (1884-1957), Warszawa 2009, s. 371-372, 388-389. Jakkolwiek wobec nieporównywalności sytuacji zewnętrznej trudno tu czynić spekulacje na temat przebiegu kampanii wojennej w obu wypadkach, różnica zachowań elity władzy w obliczu kryzysu mówi o niej wiele, niezależnie od wielu innych świadectw.

[8] Pisał o tym Henryk Lisiak (Społeczeństwo odradzającej się Rzeczypospolitej wobec wojny z Rosją Sowiecką w latach 19191920, Poznań 1998).

[9] R. Wapiński, Pokolenia Drugiej Rzeczpospolitej, Wrocław 1991, s. 224, 231.

[10] W. Roszkowski (Andrzej Albert), Najnowsza historia Polski 1918-1980, wyd. 4, Londyn 1991, s. 49; H. Zieliński, Historia Polski 1914-1939, Wrocław 1983, s. 70.

[11] Z antagonizmu między demokratycznym parlamentaryzmem, a bolszewicką rewolucyjnością doskonale zdawał sobie sprawę Lenin, dopuszczając możliwości korzystania z instytucji „burżuazyjnej” demokracji jedynie przejściowo, w intencji demaskowania instytucji, które traktował wrogo. Jak uważał, „cała historia demokracji burżuazyjnej uczyniła z trybuny parlamentarnej, zwłaszcza w krajach przodujących, jedną z głównych, jeśli nie główną arenę niesłychanych szalbierstw, oszustw finansowych i politycznych wobec ludu, karierowiczostwa, obłudy, ucisku mas pracujących. Toteż – konkludował – głęboka nienawiść, jaką najlepsi przedstawiciele rewolucyjnego proletariatu żywią do parlamentów, jest w zupełności usprawiedliwiona”, W. I. Lenin, Tezy o podstawowych zadaniach II Kongresu Międzynarodówki Komunistycznej, [w:] Pisma, t. 31, Warszawa 1955, s. 185, zob. też s. 183, 253, 350–351, 355, 357. Zob. też: J. Brun, Stefana Żeromskiego tragedia pomyłek, Warszawa 1926, s. 79-81, 87-90.

[12] W przypadku Sejmu Ustawodawczego (jednoizbowego) trzeba wziąć pod uwagę niepełną reprezentatywność podanych liczb, jako że wybory objęły jedynie część późniejszej Rzeczypospolitej.

[13] A. Ajnenkiel, Parlamentaryzm II Rzeczypospolitej, Warszawa 1975, s. 186, 348.

[14] W. Witos, Moje wspomnienia, t. 3, Paryż 1965, s. 339-340.

[15] Szerzej na ten temat: K. Kawalec, Roman Dmowski, Warszawa 1996, s. 278-292.

[16] Tej atmosferze poddawali się nawet stateczni konserwatyści. Znakiem czasu był komentarz dwójki publicystów „Naszej Przyszłości” z grudnia 1930 r., kiedy to, broniąc języka publicznych wypowiedzi Piłsudskiego, a przy okazji dystansując się od swoich kolegów z konserwatywnego obozu, którzy nie poparli represji brzeskich, próbowali dowodzić, że długoletnie rządy „rozwydrzonego, radykalnego chamstwa” tak społeczeństwo zdemoralizowały, że kulturalnych słów „nasi rodacy wcale nie rozumieją” (J. Ryx, J. Bobrzyński, Czy nie złudzenie?, „Nasza Przyszłość” 1930, t. VI, s. 29). Tego rodzaju enuncjacji w prasie obozu rządzącego było wówczas mnóstwo.

[17] Zob. R. Wapiński, Narodowa Demokracja 1893-1939. Ze studiów nad dziejami myśli nacjonalistycznej, Wrocław 1980, s. 218-219. Mieściły się tu i ataki personalne na Wincentego Witosa, podejmowane w publicystyce odgrywającego wówczas kluczową rolę w działalności Narodowej Demokracji Stanisława Grabskiego (S. Grabski, Uwagi o bieżącej historycznej chwili Polski, Warszawa 1923, s. 61).

[18] Także politycy kojarzeni ze skłonnościami antyparlamentarnymi ulegali tej tendencji. Warto w tym kontekście przypomnieć znaną wypowiedź R. Dmowskiego z jesieni 1925 r., kiedy to wyraził się, że nie jest mu wstrętna idea dyktatury. Niesympatyczne dwuznaczności, zawarte w cytowanych często fragmentach, nie były jednak reprezentatywne dla wymowy całej enuncjacji, której konkluzja sprowadzała się do postulatu poparcia gabinetu koalicyjnego z udziałem socjalistów – przy okazji pochwalonych za to, że niektórzy spośród nich potrafią się uczyć poczucia odpowiedzialności oraz rozumienia konieczności oszczędności budżetowych... (R. Dmowski, Pisma, t. 10, Częstochowa 1939, s. 34-36). Bardziej może wymowny byłby inny przykład jeśli nie zbliżania stanowisk, to umiejętności współpracy – komplementy pod adresem Stanisława Kozickiego (endeka) zawarte w pisanych po latach wspomnieniach socjalisty, Adama Pragiera. Kozicki był przewodniczącym komisji śledczej Sejmu do spraw tajnych organizacji, do której klub parlamentarny PPS wyznaczył Pragiera. „Atmosfera w komisji – wspominał Pragier – była początkowo kłopotliwa, gdyż stosunki osobiste między posłami z przeciwstawnych stronnictw były niedobre i powszechnie uważano, że tak być powinno”. Praca w komisji wymusiła jednak lojalną współpracę, niezależnie od przynależności klubowej, przysłowiowe lody przełamać zaś miała deklaracja Pragiera, że zamierza dążyć jedynie do prawdy, bez zważania na interes partyjny (Adam Pragier, Czas przeszły dokonany, Londyn 1966, s. 265). Dzisiaj brzmi to wszystko trochę jak dobra bajka...

[19] Pięć gabinetów (uwzględniając i ostatni, obalony po kilku dniach przez przewrót) w ciągu trzech i pół roku zamiast dziesięciu w ciągu lat czterech…

[20] Przynajmniej od czerwca 1922 r. prowadzącego grę o charakterze wyraźnie antyparlamentarnym (A. Garlicki, Przewrót majowy, Warszawa 1979, s. 23-26).

[21] Pisał o tym Władysław Konopczyński (Sejm 1922-1927 bez obsłonek, Kraków 1928, s. 25) analizując statystykę kar regulaminowych, nakładanych przez prezydium Sejmu na poszczególnych posłów. Jasne, że autor, renomowany historyk, a równocześnie poseł Związku Ludowo-Narodowego, nie był w tej sprawie obiektywny. Przytoczone liczby mają jednak swoją wymowę i jest się nad czym zastanawiać. Zob. też: A. Ajnenkiel, Parlamentaryzm…, s. 194.

[22] Jest ona najłatwiej dostępna na witrynie Sejmu RP, w ramach Internetowego Systemu Aktów Prawnych (ISAP), sygnatura dokumentu: D19210267.pdf, adres strony www: http://isap.sejm.gov.pl/DetailsServlet?id=WDU19210440267.

[23] Przykładem mógł być np. art. 105 konstytucji, poręczający wolność słowa, zredagowany tak, że wszelkie próby jej ograniczenia przez władze administracyjne (cenzura, system koncesyjny, odmowa debitu komunikacyjnego) były w sposób niebudzący wątpliwości nielegalne.

[24] Zob. charakterystyczny komentarz Eugeniusza Starczewskiego, U źródła naszych niedomagań („Przegląd Współczesny” 1925, t. XIII, s. 80-84, 87-88).

[25] Zob. F. Nitti, Europa bez pokoju, Warszawa 1923, s. 73, 76-77, 93-98, 151-152. Por.: J. Łaptos, Francuska opinia publiczna wobec spraw polskich w latach 1919-1925, Wrocław 1983, s. 91-92, 140.

[26] H. Seton-Watson, Eastern Europe between the Wars 1918-1941, London 1962, wyd. 3, s. 155-156.

[27] „Nie ma poczucia, że stworzyliśmy organizację państwową. (...) Życie przecieka przez palce urzędów, dzierżących nie władzę a tylko pióra” – skarżył się wiosną 1924 r. Kazimierz Świtalski, piłsudczyk, (Okupacja bierności, „Droga”, nr 4, kwiecień 1924, s. 1). Niepokojąco podobne spostrzeżenia czynił w więziennej celi zabójca pierwszego prezydenta Polski, Eligiusz Niewiadomski, utyskując na powódź gadulstwa i „jarmarczny” zgiełk (Kartki z więzienia, Poznań 1923, s. 15).

[28] „Konstytucja jest na pokaz, a życie idzie swoją drogą” – szydził prof. Jan Baudouin de Courtenay, w 1922 r. jeden z kandydatów do najwyższego w Polsce urzędu. W innym miejscu żartował z konstytucji „obchodzonej” przez cały rok – a nie tylko w jeden dzień 3 maja, jak ta historyczna (Mój stosunek do Kościoła, Warszawa 1927, s. 64).

[29] T. Hołówko, O zmianę Konstytucji. Uwagi z powodu rządowego projektu wzmocnienia władzy wykonawczej, Warszawa 1926, s. 12-13.

[30] Por.: Historia Polski, t. 4, cz. 1, Warszawa 1969, s. 475, 483-485, t. 4, cz. 2, Warszawa 1984, s. 158; Juliusz Bardach, Bogusław Leśnodorski, Michał Pietrzak, Historia państwa i prawa polskiego, Warszawa 1977, s. 659; J. Buszko, Historia Polski 1864-1948, Warszawa 1978, s. 275, 277.

[31] A. Pragier, Czas przeszły…, s. 295.



Krzysztof Kawalec - Historyk, pracuje w Instytucie Historycznym Uniwersytetu Wrocławskiego. Opublikował m.in. "Narodowa Demokracja wobec faszyzmu 1922-1939. Ze studiów nad dziejami myśli politycznej obozu narodowego" (1989), "Wizje ustroju państwa w polskiej myśli politycznej lat 1918-1939. Ze studiów nad dziejami polskiej myśli politycznej" (1995), "Roman Dmowski" (1996), "Spadkobiercy niepokornych. Dzieje polskiej myśli politycznej 1918-1939". Współautor wydanych przez OMP prac zbiorowych "Antykomunizm po komunizmie" (2000), "Patriotyzm Polaków" (2006) "Drogi do nowoczesności" (2006), "Wolność i jej granice" (2007), "Geopolityka i zasady" (2010), "Władza w polskiej tradycji politycznej" (2010), "Temat polemiki: Polska. Najważniejsze polskie spory polityczno-ideowe" (2012), "Szkoły polskiej demokracji. Wybory i polityka" (2014), "Między realizmem a apostazją narodową. Koncepcje prorosyjskie w polskiej myśli politycznej" (2015).

Wyświetl PDF