O polskiej polityce zagranicznej lat 1918-1939


Zacząć wypada od spraw dość oczywistych. Cele polskiej polityki zagranicznej w Dwudziestoleciu oraz narzędzia, jakimi się posługiwano dla ich osiągnięcia, wynikały z położenia geopolitycznego państwa, jego możliwości obronnych i sytuacji międzynarodowej w Europie. Tak było zaraz po odzyskaniu niepodległości oraz w dwadzieścia lat później, u jej kresu. Jeśli można mówić o różnicach, sprowadzały się one do innego na przestrzeni czasu rozłożenia akcentów oraz ulegającego ewolucji stopnia zdolności obrony niepodległości i integralności terytorialnej. W początku lat 20., kiedy Polska była słabsza niż w 1939 r., jej potencjał obronny był większy niż kilkanaście lat później. Tylko pozornie brzmi to paradoksalne. Miarą siły państwa jest bowiem siła jego sąsiadów.

Niemcy i sowiecka Rosja były w latach 20. krajami osłabionymi klęską doznaną w I wojnie światowej oraz borykały się z konfliktami wewnętrznymi. Nie ulegało jednak wątpliwości, że nadanie suwerenności Polski cech trwałych i zachowanie przez nią terytorialnego stanu posiadania zależeć będzie od stosunków z wielkimi sąsiadami oraz relacji między nimi. Zdawał sobie z tego sprawę Józef Piłsudski, usiłując prowadzić politykę zmierzającą do rozbicia Rosji i stworzenia pasa państw oddzielających od niej Polskę. Projekt ten, ostro zwalczany przez przeciwników politycznych Marszałka, nie został zrealizowany.

Nie znaczy to wszelako, że założeniom, na jakich oparto polską politykę zagraniczną w pierwszych latach niepodległości, można odmówić zasadności i trafności, w generalnym kształcie przetrwały one zresztą do agresji Niemiec w 1939 r. Sprowadzały się do utrzymywania na tyle dobrych, na ile to możliwe stosunków z Niemcami i Rosją, asekurowanych sojuszami z Francją oraz Rumunią. Wewnętrzne uzupełnienie tej konfiguracji stanowiły siły zbrojne o wysokim etacie, dające – teoretyczną przynajmniej – gwarancję skutecznej obrony.

Zanim przystąpiono do prowadzenia polityki zagranicznej przy pomocy służących do tego narzędzi, należało je stworzyć. Służba dyplomatyczna powstawała na zasadzie ochotniczego zaciągu, ale ci, którzy się w niej znaleźli, na ogół nie okazali się nabytkami przypadkowymi. W początku lat 20. lewica krzywo patrzyła na to, że w MSZ zatrudniano, jeśli nie głównie, to w przeważającej większości, osoby pochodzenia ziemiańskiego lub arystokratycznego, upływ czasu dowiódł jednak, że okazało się to jednak nie przeszkodą, a zaletą.

Od podstaw budowano także drugi instrument mający dawać rękojmię suwerenności, to jest siły zbrojne. W 1918 r. w Polsce nie było fabryk amunicji i uzbrojenia, wobec czego wszystko, co składało się na jej początkowy potencjał, było zdobyczą bądź darem. Osoba przyglądająca się przybyciu Naczelnika Państwa do katedry św. Jana na nabożeństwo inaugurujące pracę Sejmu Ustawodawczego w styczniu 1919 r., w powozie zaprzężonym w czwórkę białych koni poznała ten, którego jeszcze niedawno używał niemiecki gubernator w Warszawie Hans Beseler, a w kolorze sukna, z jakiego uszyte były płaszcze przybocznego plutonu ułanów, materiał pamiętany z niemieckich szyneli. Środki, jakimi dysponowała Polska były skromne, lecz rekompensowała je wola i umiejętności zbudowania państwa, świadomego sensu swego istnienia.

Nie zmieniało to faktu, że położenie geopolityczne i geomilitarne Polski było wyjątkowo niekorzystne. Składały się na nie kwestie, które powołała do życia decyzja mocarstw w Wersalu, np. status Gdańska, wedle niektórych pomyślany jako z założenia antagonizujący stosunki z Niemcami, oraz ogólne priorytety państw ościennych. Ani Niemcy, ani Rosja nie zrezygnowały, nie ukrywając tego zresztą, z przywrócenia stanu posiadania z czasów poprzedzających wybuch I wojny. Akceptowały istnienie Polski w kształcie pomniejszonym, de facto kadłubowym, co skazywało ją na byt niesamodzielny.

Długość i ukształtowanie granic, zwłaszcza z Niemcami, stwarzało nieprzezwyciężoną, jak się okazało, trudność defensywną. Na wypadek ataku ze strony Niemiec Polska musiała bronić się od zachodu, północy i południa, skazana – tego zdania byli sztabowcy zagraniczni – na niemal natychmiastową utratę Pomorza (tzw. korytarza), przynajmniej części Wielkopolski oraz Śląska. Jej położenie utrudniało udzielenie pomocy z zewnątrz. Morze Bałtyckie dostępne było dla sojuszników zachodnich tylko w sytuacji całkowitego rozbrojenia Niemiec, zaś efektywna pomoc od południa zagrożona była stosunkiem wobec Polski państw tranzytowych oraz niską drożnością połączeń kolejowych.

W tych okolicznościach polityka zagraniczna, po wrzawie i protestach, które wznieciły federacyjne pomysły Piłsudskiego, stała się projektem dość koncyliacyjnym. Było to tym naturalniejsze i łatwiejsze do osiągnięcia, że po podpisaniu pokoju z sowiecką Rosją, ograniczeniu uległo pole antagonizmów co do celów i metod polityki wschodniej, a polityka zachodnia nie budziła tak zasadniczych sporów. Wszyscy, w tym najwięksi antagoniści, uznawali za niezbędne szukanie przez Polskę oparcia we Francji. Sojusz podpisany z nią w 1921 r., dawał poczucie, że zrobiono daleko więcej niż minimum tego, co zrobić należało.

W latach 1918-1926 polska polityka zagraniczna uległa upartyjnieniu, czego nie uniknęła również dyplomacja. Było to dostrzegalne zarówno w przypadku obsady stanowiska ministra spraw zagranicznych, jak i ambasadorów i posłów, oraz polityki personalnej w MSZ. Częstotliwości zmian na stanowisku szefa dyplomacji – od listopada 1918 do maja 1926 r. było ich siedemnastu, w tym kilku takich, których okres urzędowania mierzyć można w tygodniach, a nawet dniach – nie towarzyszyły zmiany koncepcyjne. Było to rezultatem milczącej zgody co do generaliów, nie było jednak równoznaczne ze zdolnością do skutecznego reagowania na wydarzenia dla Polski złe. Należało do nich zbliżenie niemiecko-sowieckie (Rapallo, 1922) oraz porozumienie niemiecko-francuskie (Locarno, 1925). Aczkolwiek zdawano sobie sprawę, że każde porozumienie Berlina z Moskwą jest dla Polski niebezpieczne, realne przełamanie takiego aliansu było w zasadzie niemożliwe. Podobnie było w wypadku ocieplenia w stosunkach Francji i Niemiec. Polska interpretowała przesądzoną w Locarno dwoistość charakteru granic Niemiec – na zachodzie objętych deklaracją trwałości oraz gwarancją brytyjską i włoską, na wschodzie zaś deklaracji takich i gwarancji pozbawionych – jako określenie dopuszczalnego kierunku niemieckiego rewizjonizmu. Po raz pierwszy dał wówczas znać o sobie, w sposób jeszcze stosunkowo łagodny, koniunkturalny charakter położenia Polski, której status zależał od układu sił i polityki mocarstw, w tym krajów związanych z nią umowami sojuszniczymi. Ocieplenie w stosunkach francusko-niemieckich skłaniało Paryż do przykładania mniejszej wagi do sojuszu łączącego Francję z Polską, to zaś do wzrostu dla tej ostatniej znaczenia aliansu z Francją, a tym samym do przybierania przez Polskę roli nie tyle partnera, ile skazanego na swego opiekuna klienta.

Wobec obu kwestii, to jest relacji francusko-niemieckich oraz niemiecko-sowieckich, Polska pozostawała bezradna, nie dlatego, że jej dyplomacja nie była zdolna dostrzec i ocenić zagrożenia, ale z tego powodu, że nie mogła mu skutecznie przeciwdziałać. Nie było ku temu warunków ani politycznych, ani taktycznych. Nie oznaczało to jednak bierności. Miejscem określania polskiego stanowiska stała się Liga Narodów, przy czym rangę tego forum doceniali przede wszystkim ci, którzy uważali, że polityka zagraniczna stanowi, i stanowić będzie w przyszłości, wyłącznie domenę prawa. Nie wszyscy byli tego zdania. Marszałek Piłsudski zarówno przed, jak i po 1926 r. uważał, że Liga nie wytrzyma silniejszych napięć w polityce europejskiej, to znaczy nie będzie zdolna zapobiec eskalacji napięcia – i nie pomylił się.

Zamach majowy, który poprzedziło, w kwietniu 1926 r., przedłużenie umowy niemiecko-sowieckiej, nie tyle zmienił założenia polityki zagranicznej i zasady jej prowadzenia, co je zmodyfikował. Piłsudskiemu zależało na przekonaniu Europy, że to, co stało się w Polsce, ogranicza się wyłącznie do sfery zagadnień wewnętrznych. Przejawem tej dążności była propozycja objęcia MSZ przez Aleksandra Skrzyńskiego, premiera i szefa dyplomacji przed majem 1926 r. Po jego odmowie szefem dyplomacji został August Zaleski, osoba dotychczas luźno związana z obozem piłsudczykowskim, dyplomata ze sporym stażem, dobrze znający politykę powersalską i pewnie czujący się w świecie zachodnim. Zarówno on, jak i jego następca, Józef Beck, byli zdania, że polska polityka zagraniczna musi być wolna od ograniczeń doktrynalnych i odporna na wpływy ideologiczne, to jest kierować się wyłącznie wymogami wynikającymi z racji stanu. Jeśli szukać różnic między nimi, pamiętając o odmienności sytuacji, w której działali, sprowadzały się one do innych kryteriów oceny potencjału Polski. Zaleski, wybitnie inteligentny i przenikliwy, zdawał się widzieć jej miejsce w polityce międzynarodowej w oparciu o jej rzeczywiste możliwości, których nie przeszacowywał. Beck, spadkobierca tradycji piłsudczykowskiej, zachowanie niepodległości i integralności terytorialnej pojmował za priorytet niepodlegający jakimkolwiek negocjacjom, zadanie warte każdej ceny. Zdawał się być w mniejszym stopniu niż jego poprzednik realistą, przejawiając większą skłonność do posługiwania się rozwiązaniami taktycznymi.

 Zmiany przeprowadzone w MSZ po maju 1926 r., w myśl założeń Marszałka, wyszły polskiej dyplomacji na dobre. Nawet zdaniem przeciwników obozu władzy MSZ należał, pod względem jakości urzędników, do rzędu najlepszych ministerstw. Skończyły się roszady na stanowisku szefa resortu, do 1939 r. było ich dwóch; z sukcesem, wedle kryterium fachowości, dobierani byli szefowie placówek. Miarą kompetencji kilku z nich, m.in. Edwarda Raczyńskiego, ambasadora w Londynie, były ich wojenne i powojenne losy.

W 1926 r. Piłsudski przewidywał, że w ciągu najbliższych lat sytuacja międzynarodowa nie ulegnie większym zmianom, wobec czego Polska może podjąć wysiłek rozwiązania kilku zaległych kwestii. Należały do nich narażane na szwank prawa Polski w Gdańsku, Śląsk Cieszyński i stosunki, a właściwie ich brak, z Litwą. Żadnej z nich nie udało się załatwić po myśli Polski. Gdańsk pozostał problemem nierozwiązywalnym, był „barometrem” stosunków polsko-niemieckich, na którego wskazania miała wpływ wyłącznie strona niemiecka. Jeśli można mówić o sukcesie, sprowadzał się on do okazywania determinacji Polski w obronie swego stanu posiadania. Dwie pozostałe sprawy, cieszyńską i litewską, załatwiono dopiero w 1938 r. w innych warunkach, przy pomocy narzędzi niedyplomatycznych.

Bezwzględnym sukcesem okazało się natomiast polepszenie stosunków z sowiecką Rosją. Układ o nieagresji z 1932 r. nie gwarantował pokoju, lecz bez wątpienia leżał w polskim interesie. Był wykładnią generalnego założenia przyjętego po 1926 r., zgodnie z którym Polska dążyła do osiągnięcia możliwie najlepszego stanu stosunków z sąsiadami. Ważyły one, według Piłsudskiego, więcej, niż sojusze.

Na początek dekoniunktury, którym było dojście do władzy Hitlera, Piłsudski zareagował pomysłem wojny prewencyjnej z Niemcami. Projekt ten nie doszedł do skutku ze względu na postawę Francji, dającej tym samym, nie po raz pierwszy, dowód względnej przydatności sojuszniczej. W tej sytuacji doszło do podpisania (1934 r.) polsko-niemieckiego układu o nieagresji, którego znaczenie wykraczało poza stosunki Warszawa-Berlin. Poprawa relacji z Niemcami wpływała na postawę Francji, która, chcąc nie chcąc, musiała bardziej liczyć się z Polską oraz zmienić swoją dotychczasową, polokarneńską, politykę wschodnią.

W połowie lat 30. Polska osiągnęła pułap swoich możliwości w sferze zewnętrznej w okolicznościach, w których polityką międzynarodową rządziły umowy podpisywane w dobrej wierze. Warunkiem korzystania w przyszłości z tego, co osiągnęła, a tym samym jej przyszłego powodzenia, warunkiem od niej niezależnym, było prowadzenie przez Niemcy i Rosję polityki „statycznej”, to jest woli zachowania status quo. Założenie to podważały hegemonistyczne ambicje Hitlera, które już niedługo po podpisaniu układu z 1934 r. zmuszały do postawienia pytania, czym się staną i ku czemu będą zmierzać relacje z Berlinem, w sytuacji, kiedy Niemcy zaczną realizować politykę odbudowy swego znaczenia w Europie. Dla nikogo nie było tajemnicą, że godziło to w porządek wersalski, na którym Polska fundowała swoją teraźniejszość i przyszłość. Zdaniem co wnikliwszych analityków, problem relacji z Niemcami sprowadzał się także do tego, że obie strony inaczej rozumiały istotę zawartego porozumienia. Dla Hitlera miało być ono początkiem aliansu skierowanego przeciw sowieckiej Rosji, dla Polski wyrazem poszanowania rozstrzygnięć terytorialnych podjętych w Wersalu, to jest rezygnacji z rewizjonizmu.

Porozumienia z Rosją i Niemcami oraz przyjęcie założenia równego dystansu od Moskwy i Berlina, pałających ku sobie niechęcią, było, z teoretycznego punktu widzenia, rozwiązaniem optymalnym. W warunkach antagonizmu niemiecko-sowieckiego każde zbliżenie ku jednemu sąsiadowi narażało Polskę na konflikt z drugim. Nie leżało to w jej interesie, gdyż korzyści takiego rozwiązania równoważyły płynące z niego niebezpieczeństwa.

Nad konstrukcją, na której oparta została polska polityka zagraniczna w 1934 r., zaczął ciążyć, oprócz antysowieckich oczekiwań Hitlera, szybki wzrost potencjałów Niemiec i Rosji. O ile uprawnione było niedocenianie niebezpieczeństwa ze strony Związku Sowieckiego, postrzeganego jako kraj destabilizowany walką o władzę oraz osłabiający sam siebie falą terroru uderzającego m.in. w siły zbrojne, przypadek Niemiec był innego rodzaju. Od 1935 r., kiedy Hitler wprowadził obowiązkową służbę wojskową, zaczęły one szybko dystansować Polskę. Proces ten mógł niepokoić nie tylko z tego powodu, że różnica w poziomie uprzemysłowienia oraz pod względem demograficznym stawiała ją na pozycji przegranej. Niebezpieczne było również to, że polityka Hitlera, odchodzenia od ustaleń wersalskich, nie okazywała się czymś skłaniającym do reakcji demokracje zachodnie. Schowana za linią Maginota Francja sprawiała wrażenie, że przestała aspirować do odgrywania przywódczej roli w Europie, ufna w zabezpieczenia materialne i traktatowe. Woli reakcji nie przejawiała także Wielka Brytania, przekonana co do zdolności obrony swoich leżących na morzu interesów.

Jedną z reakcji obozu władzy na niekorzystną ewolucję położenia Polski było wprowadzenie do języka opisu rzeczywistości pojęcia „mocarstwowość”. Wolno było pod nim rozumieć siłę państwa, której miarą miała być niezależność w sferze międzynarodowej, zdolność do egzekwowania własnych interesów oraz potencjał militarny. Termin ten odgrywał ważną rolę w polityce wewnętrznej, ale w przestrzeni zewnętrznej znaczył dużo mniej. Polska dowiodła wprawdzie, że jest w stanie zamieniać postulaty na rzeczywistość, kiedy w trybie ultymatywnym narzuciła Litwie nawiązanie stosunków dyplomatycznych oraz odebrała Czechosłowacji Śląsk Cieszyński, w obu wypadkach były to jednak zdobycze drugorzędnej natury. Jeśli w ogóle wpływały na polepszenie jej położenia międzynarodowego, to w sposób minimalny, mając zdecydowanie większe, choć nie jednoznaczne, znaczenie wewnętrzne.

Wpajanie społeczeństwu przekonania o mocarstwowym wymiarze Polski stawiało autorów tego zabiegu w roli jego zakładników. Obóz rządzący nie mógł prowadzić innej polityki niż identyfikowanej z mocarstwowością bez ryzyka utraty poparcia i prestiżu. W takiej sytuacji trudno było brać pod uwagę możliwość stosowania ustępstw, które mogły, choć nie musiały, przynieść lepsze rezultaty, niż demonstracyjna nieustępliwość. Poza tym rzeczywista siła państwa była, z powodów przez nie niezawinionych, zgodnie natomiast z zasadą relatywizmu, wartością względną. Polska dysponowała armią wyposażoną adekwatnie do swoich możliwości materialnych, co nie oznaczało, że może ona stanowić realną przeciwwagę dla sił przeciwnika po wejściu przezeń na drogę zaawansowanych zbrojeń. Podstawowym problemem był brak środków, mimo wielkiego obciążenia budżetu, w którym wydatki obronne stanowiły blisko połowę wszystkich ponoszonych przez państwo. Uniemożliwiało to budowę fortyfikacji osłonowych na granicy z Niemcami, porównywalnych z francuskimi oraz stworzenie odpowiedniego zaplecza przemysłowego, za sprawą którego armia ze standardu uzbrojenia I wojny światowej awansowałaby do stanu zaawansowania, jaki osiągały siły niemieckie. Rozwiązaniem, częściowym jedynie, tego problemu była budowa Centralnego Okręgu Przemysłowego. Miał on pracować na rzecz obronności, a poza tym poprawić fatalną geografię gospodarczą Polski, której największe centrum przemysłowe, Śląsk, leżało nad granicą z Rzeszą. COP stał się dla władz przejawem mocarstwowości, nowe fabryki budziły autentyczny entuzjazm społeczny i poczucie dumy, niemniej Okręg tylko w minimalnym stopniu zmniejszał dysproporcje, pomijając fakt, że był inwestycją, na którą zdecydowano się zbyt późno. Pełną moc produkcyjną osiągnąć miał dopiero w początku lat 40.

Na skutek realizowanego od 1935 r. planu rozwoju sił zbrojnych polska armia była coraz lepiej uzbrojona i wyposażona, ale postęp ten, odczuwalny wobec stanu sprzed lat, nie równoważył tempa oraz jakości zbrojeń niemieckich i sowieckich. Różnice dotyczyły tyleż broni pancernej oraz lotnictwa, stanowiących najważniejsze instrumenty niemieckiej doktryny wojennej, co wyposażenia wielkich jednostek, na których oparta była struktura armii polskiej i niemieckiej. W początku lat 30. polska dywizja piechoty dysponowała wyłącznie trakcją konną (mniej niż 10 samochodów), co w dziewięć lat później nie uległo większej zmianie. W 1939 r. jej etat wynosił 15,9 tys. żołnierzy, 6,9 tys. koni i 75 samochodów, zaś etat analogicznej jednostki niemieckiej 17,7 tys. żołnierzy, 4,8 tys. koni oraz ponad 1 tys. pojazdów, do czego dodać trzeba ogromną różnicę w sile ognia. Biorąc pod uwagę przewagę w lotnictwie i wojskach szybkich czyniło to polską armię w zasadzie bezbronną poza obszarami umocnionymi oraz w terenie otwartym. W uformowaniu marszowym dywizja piechoty tworzyła kolumnę o długości 30 km, poruszającą się w tempie 5-6 km na godzinę.

Zagadnienie, w jakim stopniu zdawano sobie sprawę z delikatności położenia Polski po rozpoczęciu intensywnych zbrojeń przez Niemcy, nie jest do końca jasne. Sztab Generalny, świadom przewagi przeciwnika, zakładał prowadzenie działań defensywnych, ufał jednak, że armia polska wytrzyma uderzenie i dotrwa do odciążającego ją manewru Francji na zachodzie. Współgrało to z założeniami polityki zagranicznej, przy czym stopień poinformowania ministra spraw zagranicznych o różnicy sił Polski i Niemiec nie był, jak się zdaje taki, jaki być powinien. Swoją dyskusyjną przydatność okazywała przy okazji idea mocarstwowości. Słabość polskiego potencjału wojskowego nie była tajemnicą dla aliantów i wrogów Polski, czego jej minister spraw zagranicznych zdawał się nie zauważać, bądź o czym wręcz nie wiedział.

Zdaniem niektórych, współczesnych, interpretatorów stosunków polsko-niemieckich, w miarę upływu czasu, to jest zbrojeń Hitlera, coraz silniej dawała o sobie znać bliska mu idea wspólnej polityki wobec sowieckiej Rosji. W przekonaniu Becka było to sprzeczne z polityką równego dystansu i strona polska nie ukrywała braku zainteresowania takim rozwiązaniem. Polska szła przy tym na rękę Berlinowi w innych kwestiach. Warszawa nie protestowała ani przeciw przyłączeniu Austrii do Rzeszy, w marcu 1938 r., ani rozwiązaniu sprawy sudeckiej we wrześniu tegoż roku. W tym drugim wypadku, zajmując siłą Śląsk Cieszyński, zachowała się w sposób, który naraził ją na posądzenia o współdziałanie z Niemcami. Tak odebrano to m.in. w Londynie, gdzie wrażenie to, fatalne dla relacji polsko-brytyjskich, skutecznie przełamywał Raczyński.

Pytanie, którego nie sposób postawić analizując politykę polską po 1935 r., sprowadza się do kwestii stopnia rozpoznania zagrożenia ze strony Niemiec oraz podjętych środków zaradczych. Mimo braku bezpośredniego niebezpieczeństwa – to objawiło się dopiero w październiku 1938 r. pod postacią propozycji „uregulowania” stosunków wzajemnych na warunkach Berlina – Polska miała świadomość konieczności wzmacniania się wobec Niemiec. Wiązało się to z przywróceniem dawnego znaczenia polityce sojuszy. Krajem, ku któremu kierowano uwagę już dawno, bez rezultatu, była Wielka Brytania, ważna z punktu widzenia Polski po pierwsze dlatego, że mogła wydatnie wzmacniać porozumienie polsko-francuskie, po drugie, że zdawała się prowadzić politykę wmontowywania zbrojących się Niemiec w system międzynarodowy. W 1935 r. oba kraje podpisały układ morski dopuszczający limitowane zbrojenia morskie Niemiec, co dawało Londynowi gwarancję kontroli nad zjawiskiem będącym już w toku, stanowiąc jednocześnie dowód zgody na odchodzenie Hitlera od ustaleń wersalskich.

Alians polsko-brytyjski, po bezskutecznych zabiegach ministra Zaleskiego, później zaś instruowanego w tym kierunku przez Becka ambasadora Raczyńskiego, doszedł do skutku z inicjatywy Londynu dopiero w marcu 1939 r. Szukanie wzmocnień przede wszystkim na zachodzie było zrozumiałe, ale nie stanowi usprawiedliwienia dla pasywności w obszarze środkowoeuropejskim. Przygotowania Hitlera do przyłączenia Austrii dawały możliwość stworzenia bloku państw zagrożonych ekspansją Niemiec. Nie zrobiono w tym wypadku wiele, czego usprawiedliwieniem nie jest to, że projekt taki naszpikowany był trudnościami. Pomijając fakt, że z pewnością przeciwstawiłby mu się Berlin, prawdopodobieństwo jego powstania minimalizował antagonizm węgiersko-czechosłowacki oraz węgiersko-rumuński. Nie znaczy to wcale, że nie można było podjąć próby naprawienia stosunków z Czechosłowacją. Zdaniem Raczyńskiego, przyglądającego się kontaktom z Pragą najpierw z Genewy, a potem z Londynu, Czesi byli do tego skłonni. Do wizyty Becka w Pradze jednak nie doszło, a brak reakcji Polski na Anschluss spowodowany był przekonaniem Becka, że zainteresowania Hitlera pójdą w kierunku południowo-wschodnim, zatem ich impet ominie Polskę. Beck nie wierzył przy tym, i w stanowisku tym nie był w Polsce odosobniony, w wolę i zdolność Czechosłowacji do obrony swojej niepodległości. Nie jest wykluczone, że w obliczu aliansu z Polską kwestia ta wyglądałaby zgoła inaczej.

Wchłonięcie Austrii przez Hitlera trwale zmieniło relacje polsko-niemieckie, przyspieszając proces pogłębiania się dysproporcji. Niemcy awansowały do roli mocarstwa europejskiego, mającego bezpośredni wpływ na sytuację i nadającego bieg wypadkom. Dowodził tego finał kryzysu sudeckiego, rozegrany zgodnie z wolą Hitlera, przy aprobacie Francji i Wielkiej Brytanii. Polska nie była w tej sprawie konsultowana, a zajęcie Śląska Zaolziańskiego, czym zareagowała na ustalenia konferencji monachijskiej, było jedynie namiastką ekwiwalentu. Niemcy, przez Anschluss i zmianę granicy z Czechosłowacją, zyskały obszar zamieszkany przez 10 milionów ludzi (co stanowiło ok. 28 procent ludności Polski), stając się najsilniejszym państwem w Europie.

W jesieni 1938 r. z pozycji kraju suwerennego Polska zaczęła ewoluować w kierunku takiego, którego status coraz wyraźniej stawał się funkcją sytuacji w Europie. Z podmiotu polityki międzynarodowej stawała się jej przedmiotem. Symptomem tego była rozmowa Ribentroppa z ambasadorem Lipskim w październiku tego roku, podczas której padła propozycja, by Polska wyraziła zgodę na przyłączenie Gdańska do Rzeszy oraz eksterytorialne połączenia przez Pomorze. Wzrost nacisku Niemiec, odczuwalny w czasie rozmowy Becka z Hitlerem w początku stycznia 1939 r., dowodził, że okres równowagi i stabilizacji w relacjach polsko-niemieckich należy do przeszłości.

W początku tego roku w europejskich salonach dyplomatycznych pojawiły się pogłoski w sprawie możliwego aliansu niemiecko-sowieckiego. Polska zaczęła być postrzegana jako państwo, które stoi przed wyborem wejścia w alians z jednym, bądź drugim wielkim sąsiadem, bądź klęski. Opinie te docierały do Warszawy i były lekceważone przez Becka, uważającego porozumienie między Moskwą a Berlinem za wykluczone z powodów zasadniczych, a informacje w tej sprawie, o których kolportowanie podejrzewał Niemcy, za metodę nacisku na Polskę mającą skłonić ją do ustępstw. Zlekceważenie zagrożenia wynikającego z porozumienia Hitlera i Stalina było błędem, rozpoznanie go dawało bowiem szansę ocalenia. Trzeba byłoby zapłacić za nie odejściem od dotychczasowej postawy, niemniej można było uniknąć katastrofy. Beck stał jednak na stanowisku, że wobec coraz większej natarczywości ze strony Niemiec najlepszym rozwiązaniem będzie twarda odmowa żądaniom. Od początku 1939 r. miał świadomość, że Polsce grozi konflikt w „wielkim stylu”, ufał jednak, że wojna z Niemcami nie musi zakończyć się klęską w sytuacji wypełnienia zobowiązań przez Francję.

Przypuszczenia te potwierdziła decyzja Hitlera o zajęciu Pragi, w marcu 1939 r., co ponownie zmieniło położenie Polski wobec Niemiec. W ich ręce wpadły zapasy czeskiego uzbrojenia, przedłużeniu uległa także granica polsko-niemiecka, co zmuszało do opracowania nowych planów obrony.

W tej sytuacji brytyjska gwarancja dla Polski, deklaracja przyjścia jej z pomocą na wypadek uderzenia niemieckiego, wydawała się nie tylko wzmocnieniem, ale czynnikiem mogącym odwieść Hitlera od planów ataku. Beck zdecydował się na jej przyjęcie, zdając się nie mieć wątpliwości co do intencji brytyjskich, które nie dla wszystkich były całkiem przejrzyste. Problem sprowadzał się do tego, czy Brytyjczycy rzeczywiście chcieli ratować Polskę, czy może tylko podtrzymać ją w woli oporu wobec Niemiec oraz wpłynąć na kierunek pierwszego uderzenia Hitlera. Spór w tej sprawie, toczący się od dziesiątek lat, wydaje się nierozwiązywalny, zwolennicy obydwóch tez dysponują bowiem argumentami o porównywalnej sile i randze. Londyn mógł wystąpić z wolą pomocy Polsce mając na względzie jej dobro, licząc przy okazji na to, że jego decyzja utemperuje ambicje Hitlera. Mógł też kierować się wyłącznie wąsko pojętym, własnym interesem, to znaczy, w warunkach nieprzygotowania do wojny (w chwili podejmowania decyzji o gwarancji Wielka Brytania nie wprowadziła jeszcze obowiązkowej służby wojskowej), usiłować nie dopuścić do ewentualnego poddania się Polski żądaniom Niemiec oraz oddalić działania wojenne od obszaru uważanego przez siebie za strategiczny, czyli zachodniej części Europy. Analitycy skłaniający się ku tej koncepcji podkreślają na ogół, że nadrzędnym celem polityki brytyjskiej w 1939 r. było doprowadzenie do wspólnej granicy niemiecko-sowieckiej, innymi słowy stworzenie warunków do, zbawczego dla Londynu, konfliktu między Hitlerem a Stalinem.

Trudno oceniać, na ile Beck był świadom priorytetów polityki brytyjskiej, nie ulega natomiast wątpliwości, że przyjęcie gwarancji traktował jako czynnik działający na rzecz Polski. Gdy w czasie przygotowań do podpisania umowy, podczas jego wizyty w Londynie, w kwietniu 1939 r., jeden z polskich dyplomatów zaproponował dodanie do treści umowy klauzuli o brytyjskiej pomocy materialnej, Beck uznał to za zbędne. Był zdania, że samo zawarcie porozumienia odstraszy Hitlera, traktując, jak się wydaje, całą sprawę w kategoriach taktycznych. Supozycję tę wolno kwestionować z tego powodu, że lada moment rozpocząć się miały polsko-brytyjskie rozmowy gospodarcze, co czyniło zbędną konieczność odnoszenia się do tej kwestii w tekście porozumienia gwarancyjnego. Nie zmienia to faktu, że Beck postrzegał alians z Londynem jako czynnik mogący odwieść Hitlera od wojny, stanowiący zabezpieczenie w istocie wyłącznie papierowe. Wiele do myślenia w tej sprawie dały zarówno komentarze niektórych dzienników londyńskich, sprowadzające gwarancje do obrony niepodległości Polski, a nie jej integralności, oraz rokowania w sprawie pożyczki brytyjskiej. Po żmudnych negocjacjach Polska uzyskała zaledwie 16% sumy, o którą wnosiła, a ich rezultat mógł świadczyć, że Londyn nie ma zamiaru wspierać partnera spisanego na straty, co implikuje przypuszczenie o pozornej tylko woli, względnie niemożliwości, udzielenia jej pomocy z tytułu gwarancji.

Na niekorzyść postawy zajętej przez Becka, który powodzenie swojej polityki, czyli los Polski uzależnił od decyzji sojuszników, nie mając na nie wpływu, działa pewność Hitlera co do tego, że po jego ataku na Polskę Francja i Wielka Brytania pozostaną bezczynne. Decyzja o uderzeniu zapadła w początku kwietnia, w maju rozpoczęła się dyslokacja jednostek ku granicy z Polską. 1 września zachodnia granica Niemiec stała w zasadzie otworem. Hitler, w przeciwieństwie do Becka, był pewny, że ze strony Francji nie musi się niczego obawiać.

Kiedy 23 sierpnia podpisany został w Moskwie pakt Ribbentrop-Mołotow w Warszawie przyjęto go bez większego niepokoju. Dotyczyło to zresztą tak stanowiska oficjalnego, jak komentarzy prasy opozycyjnej. U podstaw takiego punktu widzenia leżał brak wiedzy o istocie porozumienia. Ambasada w Moskwie nie zdobyła informacji o treści tajnego protokołu dotyczącego rozgraniczenia sfer wpływów – co udało się przedstawicielstwom innych państw – a to doprowadziło do jednego z najpoważniejszych, jeśli nie największego, błędu polskiej polityki zagranicznej. Gdyby stało się inaczej, to znaczy gdyby w Warszawie wiedziano o charakterze paktu, można było reagować, mając pewność, że w zaistniałej sytuacji zobowiązania francusko-brytyjskie pozostaną na papierze. W wyniku porozumień moskiewskich Polska znalazła się w krytycznym położeniu, zachowanie status-quo pozostawało poza zasięgiem możliwości, istniała niemniej szansa uniknięcia ataku z dwóch stron. W dwa dni po zawarciu paktu w Moskwie Polska podpisała układ sojuszniczy z Wielką Brytanią, lecz nie stanowił on przeciwwagi dla porozumienia niemiecko-sowieckiego.

Przekonanie, że politykę zagraniczną w końcu lat 30. można było poprowadzić inaczej, nie jest tezą powołaną do życia ex-post. Istniała w Polsce, jeszcze od czasów poprzedzających odzyskanie niepodległości, szkoła orientacji na Niemcy, założona przez Władysława Studnickiego. Jego uczniem był Stanisław Mackiewicz, mentor grupy „Buntu Młodych” i „Polityki”, w tym najwybitniejszego pisarza politycznego młodego pokolenia Adolfa Marii Bocheńskiego. Różniąc się w zapatrywaniach, wszyscy oni uważali, co najmocniej podkreślał Studnicki jeszcze przed dojściem Hitlera do władzy, że Polska powinna unikać wojny z Niemcami, gdyż konflikt ten przegra przy biernej postawie Zachodu, czynnym natomiast współudziale Związku Sowieckiego. Swoje uwagi na temat polskiej geopolityki wyłożył m.in. w profetycznej książce Wobec nadchodzącej drugiej wojny światowej, której nakład, na polecenie ministra Becka, został skonfiskowany przed skierowaniem do rozpowszechniania, w czerwcu 1939 r.

 

***

Odpowiedź na pytanie, w jakim stopniu to, co stało się we wrześniu 1939 r. obciąża konto polskiej polityki zagranicznej, nie może być jednoznaczna. Polska była państwem, które stworzyło doktrynę oraz powiązane z nią instrumenty dbania o własne interesy w sytuacji, kiedy polityką międzynarodową rządziło prawo i zasada respektowania umów. W tej fazie, trwającej do połowy lat 30., nie zawsze odnosząc sukcesy, Polska utrzymywała pozycję państwa, które poprzez treść i metody swojej polityki zagranicznej było w stanie neutralizować tendencje negatywne bądź im przeciwdziałać. W 1935 r. polityka prawa zastąpiona została w Europie polityką siły. Załamał się, od początku kruchy, tym niemniej działający, system zbiorowego bezpieczeństwa, uosabiany przez Ligę Narodów, zastąpiony polityką bilateralną, której narzędziem uprawiania stały się potencjały militarne. Cech prawdopodobieństwa nabrała teoria, której dotychczas nie wszyscy dawali wiarę, że w ostatecznym rachunku o powodzeniu polityki zagranicznej decyduje przede wszystkim siła. Postawiło to, nie tylko Polskę przecież, wobec konieczności sprostania wyzwaniom, którym sprostać nie była w stanie.

Nie znaczyło to, że polityka Polski w 1939 r. nie mogła być inna, to jest, że nie należało wobec groźby ataku Niemiec rozważyć przyjęcia takiego stanowiska, które nie narażałoby jej na pierwsze uderzenie ze strony Hitlera, bądź pozwalało na zachowanie istnienia państwa i nie wystawiało na szwank substancji narodowej. Z pewnością nie ocaliłoby to niepodległości, w takim kształcie, w jakim zdefiniowano ją w 1918 r., ocaliłoby jednak niemało.

 

Tekst powstał w ramach projektu Czas na II RP, dofinansowanego ze środków MHP w ramach programu „Patriotyzm Jutra 2014”. Jest on dostępny na licencji Creative Commons. Uznanie autorstwa - 3.0 Polska. Pewne prawa zastrzeżone na rzecz Ośrodka Myśli Politycznej i Autora tekstu.

 

 

Wyświetl PDF