Tak łatwo się nie zmienia

Jacek Kloczkowski

13 października 2014

Przy okazji zbliżających się wyborów samorządowych postuluje się niekiedy ograniczenie możliwości reelekcji prezydentów i burmistrzów. Np. by rządzili maksymalnie dwie kadencje. Kontrowersyjna idea. Fakt, wielu rządzi słabo a trwa u sterów. Ale ktoś ich wybiera – a może raczej: nie wybiera innych, nowych. Nie jest to argument rozstrzygający, ale dający do myślenia, oczywiście mało optymistycznego. Brak zmian u sterów władzy w miastach mimo słabych czy przeciętnych rządów, to skutek małej aktywności, zobojętnienia czy niewiary w odmianę mieszkańców, narzekających często na błędy i zaniechania lokalnych włodarzy, ale nieskorych do ich wymiany, Ale i często braku dobrej innej opcji. Zwłaszcza duże partie przypominają sobie, że warto stworzyć alternatywę dla rządzących w danym mieście zwykle na krótko przed wyborami. Szukają wtedy na gwałt odpowiedniego kandydata, pogrążając się przy tym niekiedy w wyniszczającej wewnętrznej walce o tę rolę, uwikłanej dodatkowo w boje o miejsca na listach do rad miasta, sejmików itd.

Gdy już ten kandydat zostanie wyłoniony, to partie rzadko działają w myśl zasady: był czas rywalizacji, ale teraz jest czas współpracy. Ktoś jest obrażony i nie pomoże, ktoś jest nieźle wkurzony i nawet zaszkodzi, jeśli tylko może. Programy wyborcze pisze się na ogół na kolanie, mało się przy tym przejmując możliwościami ich realizacji (choć akurat to wyborcy zaskakująco łatwo wybaczają w polityce czy to ogólnopolskiej, czy lokalnej). Kampanie nie budzą specjalnych emocji i są zwykle spóźnione. Markę kandydata rzadko udaje się bowiem zbudować w parę tygodni, nawet jeśli ma zacny życiorys i spore osiągnięcia zawodowe.

Bardzo wielu wyborców podchodzi obojętnie do tego, kto będzie rządził w ich miejscowości czy regionie – nawet jeśli decydują się głosować. Nie łakną zwykle wiedzy o zamierzeniach kandydatów – alternatywy dla obecnego dzierżyciela władzy lokalnej. Nie bardzo też mają ją gdzie znajdować, skoro zaangażowanie w przedsięwzięcia obywatelskie (stowarzyszenia, zebrania itd.) jest udziałem garstki pasjonatów czy ludzi bezpośrednio dotkniętych jakimś palącym problemem, a prasa lokalna – w porządnych wspólnotach lokalnych ważny czynnik mobilizacyjny i informacyjny – ledwo zipie, nawyk jej czytania zanika, a poza tym, i w tej rachitycznej postaci bywa uwikłana – co zresztą naturalne – w lokalne rozgrywki, faworyzując jednych kandydatów kosztem innych.

Partie oczywiście o tym wszystkim dobrze wiedzą, ale działają tak, jakby sama krytyka (często zasłużona) obecnych władz miała wystarczyć, aby chciano ją zmienić. To na pewno wymaga mniej wysiłku niż konsekwentne budowanie alternatywy, które zaczyna się – symbolicznie – dzień po poprzednich wyborach. Ale jak się za to tak wcześnie zabierać, skoro wtedy zupełnie nie wiadomo, jaka frakcja wewnątrz partii będzie triumfować za parę lat, gdy przyjdzie układać listy i wybierać kandydatów? Jak podejmować tak ważną decyzję personalną, gdy nie sposób przewidzieć, kto będzie faworytem centrali partyjnej? I koło się zamyka, a nie rozerwą go na pewno sami wyborcy – bo oni tym bardziej po głosowaniu pogrążają się w bezczynności i obojętności względem tego, co wokoło się dzieje, no chyba że z tego błogiego stanu wyrwie ich jakaś afera czy osobista dolegliwość związana z błędami bądź zaniechaniami lokalnych władz.

Do tego wszystkiego szyldy partyjne potrafią nieźle odstraszać i wieść do zaszufladkowania także dobrych kandydatów – bo ostatecznie udaje się ich czasem wyłonić – w wyborach miejskich. I naprawdę dla subiektywnego ich postrzegania przez wielu wyborców niewielkie znaczenie ma fakt, że niejeden przedstawiający się jako niezależny czy przynajmniej dystansujący się od partii wieloletni włodarz miasta, jest z nią nierozerwalnie związany ideologią czy interesami, albo nawet jeśli faktycznie trzyma się od niej na dystans, to uwikłany jest w lokalne układy i zależności, wcale od tych partyjnych nie lepsze – jest z miejscowego establishmentu, a często po prostu sitwy. Co innego w sejmikach – tam klucz głosowania podług sympatii partyjnych jest najsilniejszą przesłanką dla podejmowania decyzji przy urnie. Co oczywiście nie czyni jej bardziej świadomą.

Takie postawienie sprawy nie jest oczywiście wezwaniem do zaprzestania rozważań nad ograniczeniem możliwości reelekcji, ani tym bardziej wyznaniem absolutnego braku wiary w dobrą zmianę w polityce samorządowej. Niemniej jest wyrazem sceptycyzmu co do jej powodzenia na dużą skalę i tradycyjną już krytyką polityki polskiej w każdym jej wymiarze: tu zwłaszcza partyjnym i obywatelskim. Ona po prostu na to zasługuje.

I jeszcze ku pokrzepieniu zbolałych zbyt długimi rządami serc: w Polsce niektórzy włodarze miast za długo rządzą? To co powiedzieć o Béli Pásztorze – w węgierskim Veresegyház u steru od 1965 r.! Choć to pokrzepienie w sumie może okazać się złudnym. Bo jednak rysuje perspektywę, że niejeden z naszych lokalnych włodarzy może iść w jego ślady. Co wcale nie musi oznaczać, że dobrze sobie radzi. Może po prostu ludzie nie będą chcieli go zamienić na innego. Powody zawsze się znajdą.

Tagi: , ,

Komentarze są niedostępne.