Racja stanu czyli nie ulegajmy złudzeniom

Jacek Kloczkowski

31 lipca 2011

Gdyby wierzyć ministrowi Radosławowi Sikorskiemu i innym politykom partii rządzącej, a także suflującym im ekspertom, publicystom i tzw. celebrytom, to można by uznać, iż dywagacje o polskiej racji stanu należy definitywnie zakończyć. Po co bowiem zajmować się czymś, co właściwie jest anachroniczne, skoro wokoło nas wykształciła się niezwykle pomyślna koniunktura międzynarodowa, nasze położenie geopolityczne na trwałe ustabilizowało się w najlepszych do pomyślenia strukturach – UE i (choć już w mniejszym stopniu) NATO – no i wystarczyło przestać szukać z naszymi największymi partnerami zwady, żeby móc zacząć czerpać same profity z tej jakże pomyślnej sytuacji. Na dodatek zawsze znajdzie się kilka artykułów z traktowanej jak wyrocznia prasy zachodniej, w których Polska jest chwalona jako odpowiedzialny i znaczący podmiot stosunków międzynarodowych.Słowem, skoro wszystko tak świetnie się układa, a coraz więcej rozstrzygnięć dotyczących Rzeczpospolitej dokonuje się – ponoć wyłącznie dla naszego dobra – w ramach struktur unijnych, czy w innych gremiach ponadnarodowych, to po co zaprzątać sobie głowę racją stanu. Wszak kojarzy się ona ze starymi sposobami myślenia o pozycji i interesach państwa – partykularyzmem narodowym i postrzeganiem innych uczestników stosunków międzynarodowych jako potencjalnych wrogów a przynajmniej konkurentów. Dość przywołać charakterystyczną definicję racji stanu autorstwa Adolfa Bocheńskiego, który w latach 30-tych XX wieku pisał, że jest ona: „dążeniem do możliwie największej potęgi państwa, to znaczy do możliwości maksymalnego narzucania swej woli przez państwo innym organizacjom politycznym i niepodlegania ich woli”.

Taki sposób myślenia o racji stanu do niedawna był typowy dla polskich myślicieli i analityków politycznych, z racji na nasze położenie geopolityczne szczególnie wrażliwych na konieczność trzeźwego oceniania sytuacji. Teraz w debacie publicznej i dyskusji eksperckiej dominuje napuszony, podszyty fałszem, gładki język dyplomatyczny. Ów język wdarł się do sfery, w jakiej należy się go wystrzegać, gdyż falsyfikuje rzeczywistość – mianowicie do dyskusji o realnych wyzwaniach, stojących przed państwem we współczesnych stosunkach międzynarodowych. A tych wyzwań – niezależnie od tego, jak bardzo chcielibyśmy wypierać to ze swej świadomości – wciąż nie brakuje. I niekoniecznie są to dylematy z gatunku: „jak uczynić współpracę jeszcze bardziej efektywną”. Zwykle bowiem bywają to wciąż problemy z rodzaju: „jak sprawić, aby nasz interes wziął górę nad interesami naszych konkurentów (przeciwników)”, albo „jak uniknąć zagrożenia związanego z wrogimi nam poczynaniami innego państwa”.

Natura stosunków międzynarodowych nie zmieniła się nagle po przystąpieniu Polski do UE i NATO – jak można by sądzić wsłuchując się w głos polityków i ekspertów nawołujących do uznania, że po wsze czasy jesteśmy bezpieczni, zaś ewentualne spory rozwiążemy zawsze w duchu wzajemnego zrozumienia i obustronnych ustępstw. Polityka międzynarodowa wciąż polega na ostrej rywalizacji. Jest ona niezmiennie bardzo skomplikowanym splotem wielu, często przeciwstawnych interesów. To, że w Europie w ostatnich paru latach rozgrywa się ona inaczej niż przez poprzednie parę tysiącleci – o interesy nie walczy się obecnie zbrojnie, lecz wykorzystując dyplomację, szantaż energetyczny, politykę kulturalną, agentów wpływów itp. – po pierwsze nie znaczy, że nasze interesy automatycznie są bardziej respektowane i nie należy o nie zabiegać wszelkimi dopuszczalnymi metodami. I po drugie, że tradycyjny europejski sposób rozwiązywania sporów – wojna – na zawsze odszedł do przeszłości, tym bardziej, że już w bezpośrednim pobliżu Europy i z czynnym udziałem Europejczyków, jest on stosowany często i bez zbytnich zahamowań.

Kluczowe zatem dla rozsądnego namysłu nad racją stanu RP jest uznanie, że obecne położenie Polski nie jest dane raz na zawsze i trzeba być gotowym na bardzo różne scenariusze rozwoju wypadków. Epatowanie wizją omalże wiecznego błogostanu europejskiego – czemu z wielką ochotą oddają się politycy i eksperci z kręgów obecnego rządu, wykorzystujący tą retorykę jako narzędzie polityczne na użytek wewnątrz polskiej walki partyjnej (bo mamy wierzyć, że to im właśnie ową pomyślność międzynarodową Polski zawdzięczamy) – degeneruje u znacznej części Polaków myślenie polityczne. Wyczuleni na konflikty wewnętrzne i gotowi oburącz podpisać się pod stwierdzeniem, że polityka krajowa to bezwzględna walka o interesy (oczywiście nie wykluczająca udziału w niej etycznie postępujących jednostek), zadziwiająco łatwo przechodzą do porządku dziennego nad sielankową wizją stosunków międzynarodowych, wedle której nikt na nas nie dybie, zaś jeśli wystąpi konflikt interesów, to go sobie gładko rozwiążemy drogą dyplomatycznych uzgodnień. Jak to jest w praktyce, widzimy na przykładzie śledztwa smoleńskiego, czy Nordstreamu. Interesy polskie są naruszone przez partnerów, z którymi podobno mamy relacje bardzo dobre (Niemcy) a przynajmniej coraz lepsze (Rosja), i nic z tym nie możemy zrobić. Po części dlatego, że nie chcemy i nie potrafimy (rząd PO ma tu wielkie błędy na sumieniu), po części dlatego, że druga strona sporu znacznie bardziej realistycznie go ocenia i konsekwentnie walczy o swoje.

Stara definicja Bocheńskiego pozostaje zatem w mocy. Jeśli nawet w tej chwili, w przypadku polskim, można ją zastosować do kwestii zasadniczo odmiennych niż w czasie, gdy ten wielki myśliciel ją formułował – póki co nikt otwarcie nie czyni zakusów na nasze terytorium, choć czy tak samo będzie za 10, 50 czy 100 lat któż może przewidzieć… – to postulat niepodlegania czyjejś obcej woli i wykorzystywania w tym celu własnej siły znajduje wiele bardzo praktycznych przypadków do zastosowania. Wystarczy przywołać dyskusje, co zrobić z gospodarką europejską, rozwiązaniami proekologicznymi, czy też sposobem uzgadniania polityki zagranicznej UE. W każdej z tych spraw wśród forsowanych rozwiązań są takie, które stoją w sprzeczności z polskimi interesami – zatem z racją stanu. Funkcjonując w ramach struktur unijnych, musimy oczywiście założyć, że w niektórych kwestiach nasze stanowisko obronimy tylko częściowo, zaś w innych będziemy musieli je poświęcić, aby uzyskać zadowalające nas rozstrzygnięcia gdzie indziej. Trzeba jednak uczestniczyć w tej grze z całą świadomością jej warunków i przekonaniem, że polski interes jest w niej znacznie ważniejszym i bardziej realistycznym punktem odniesienia niż mityczne dobro Europy i UE.

[tekst ukazał się w piśmie "Myśl.pl", nr 20, 2/2011]

Tagi: ,

Komentarze są niedostępne.