Konserwatyści po wyborach

Jacek Kloczkowski

10 października 2011

To się musiało w końcu stać. Nie mogło być ciągle tak, że partia rządząca będzie zawsze przegrywać kolejne wybory. Szkoda tylko, że ten zwrot nastąpił po czteroletniej kadencji, w czasie której rządzący nie wywiązali się z większości swoich obietnic z 2007 r., a w niektórych dziedzinach działali wręcz przeciwnie niż zapowiadali (wzrost podatków i biurokracji to tylko najbardziej spektakularne tego przykłady). Zapewne część wyborców uznała, że pod rządami PiS byłoby jeszcze gorzej, inne partie w ogóle nie były w stanie nawiązać walki o zwycięstwo. Wielką rolę w tym nowym-starym rozdaniu odegrały media – największe stacje telewizyjne roztaczające nad PO parasol ochronny przez większość dotychczasowych jej rządów, zaś PiS na ogół bezpardonowo atakujące.

Jednak strona konserwatywna sporu ideowo-politycznego (niekoniecznie pokrywająca się wprost z rozkładem sił partyjnych) musi wziąć pod uwagę także sympatie ideowe i preferencje kulturowe wielu Polaków, które w najlepszym razie stają się po prostu nijakie (centrum oznaczające w gruncie rzeczy ideową obojętność), a niestety w znacznej mierze lewicowo-liberalne i po prostu lewackie. Relatywnie duża aktywność różnych środowisk konserwatywnych, instytucjonalna czy też spontanicznie się organizująca, okazała się zdecydowanie niewystarczająca. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że tym inicjatywom towarzyszyło niekiedy za duże samozadowolenie – przekonanie, że skoro idzie nam względnie dobrze w naszym własnym kręgu, to musi się to przełożyć na duże poparcie dla konserwatywnych idei politycznych w wyborach i zwycięstwo tej z dwóch rywalizujących realnie o władzę partii, której do nich zdecydowanie bliżej (albowiem konserwatywne skrzydło PO to twór iście legendarny, w dziejach tej partii już zgoła prehistoria). Tak to niestety nie działa i powinno być to nauczką i wskazówką dla konserwatystów na przyszłość.

Wypychani z największych mediów, nie mający wpływu na praktycznie już żadne duże instytucje państwowe, ograniczeni do minimum we wpływie na prawodawstwo, muszą oni realniej oceniać swą pozycję, ale zarazem nie załamywać rąk i pracować wytrwale tam, gdzie od nich zależy już zdecydowanie więcej: w niezależnych mediach, w samorządach i po prostu społecznościach lokalnych, w życiu akademickim oraz debacie publicznej i naukowej. Byle nie popełniali błędu przecenienia znaczenia tego, co robią, bo to prowadzi do przedwczesnego samozadowolenia i utraty dynamiki. A ta musi być w obecnej sytuacji wyjątkowo duża aby stawiać czoła liberałom i lewicy.

Przed wyborami 2005 roku konserwatyści byli względnie zadowoleni. Mieli co prawda świadomość, że wiele aspektów programu i działalności PiS a zwłaszcza PO trudno uznać za przejaw konserwatywnej ortodoksji, ale o ile nie stawiali sobie maksymalistycznych założeń i realistycznie uznawali, że w polityce demokratycznej konserwatyzm w czystej formie istnieje tylko w niewielkich enklawach, to z optymizmem patrzyli w przyszłość. Wydawało się bowiem, że czasy dyktatu lewicowych liberałów przechodzą definitywnie do przeszłości – dyktatu niekoniecznie politycznego, bo z nim różnie bywało, ale ideowego, przejawiającego się w debacie publicznej, w mediach i na uniwersytetach, gdzie konserwatyści byli długo w defensywie. PO-PiS (niekoniecznie jako koalicja, wystarczy że jako duopol dominujący na scenie partyjnej, choćby w ostrym między sobą sporze) miał być z grubsza konserwatywny, co najwyżej konserwatywno-liberalny. Jakże bardzo iluzoryczną okazała się ta wizja!

Co prawda wielu konserwatystów nie dało się zwieść retoryce PO i nie wierzyło w jej konserwatywność, jakiej ci bardziej naiwni doszukiwali się w jej deklaracjach przedwyborczych, niemniej skala anty-konserwatywnego zwrotu była większa niż nawet dość pesymistyczne przewidywania. Antypisowski sojusz Platformy z lewicowo-liberalnym establishmentem zepchnął szybko konserwatystów do defensywy w sferze medialnej, a następnie – w dwóch odsłonach, po wyborach parlamentarnych 2007 r. i po błyskawicznym zajęciu stanowisk po katastrofie smoleńskiej – także w sferze polityki państwa. Niekiedy ułatwiała mu zadanie prawicowa polityka partyjna, a głównym paliwem okazało się ideologiczne zobojętnienie bądź przesunięcie się w lewo pokaźnej aktywnej wyborczo części elektoratu.

Po rozstrzygnięciach wyborczych 2011 roku sytuacja konserwatystów stała się oczywiście jeszcze trudniejsza. Można oczywiście założyć sobie uspokajający plan minimum: przyjąć, że skoro perspektywa konserwatywnych rządów w Polsce na dłuższy czas (pytanie: jak długi) oddaliła się, wystarczy zewrzeć szyki w różnych niszowych środowiskach i tam czekać na lepsze czasy, w przekonaniu, że w gruncie rzeczy taki jest los konserwatystów w świecie demokracji medialnej, która powoduje, że nawet konserwatywne z nazwy partie polityczne grają według reguł gry, z konserwatyzmem nie mających nic wspólnego. A przecież postpolityczność typowa dla wielu krajów europejskich, w Polsce splata się nierozerwalnie z postkomunizmem – i tym tkwiącym w mentalności wielu Polaków, i tym o wymiarze instytucjonalnym i materialnym, a wyrażającym się np. nadreprezentacją w gronie właścicieli mediów ludzi o oględnie mówiąc mało konserwatywnej przeszłości i równie niekonserwatywnej teraźniejszości. Te realia stanowią bardzo atrakcyjne i przekonujące alibi dla pozbycia się ambicji wpływania na polską rzeczywistość z wykorzystaniem instrumentów, które daje władza polityczna – poprzez ustawy, decyzje administracyjne, nominacje kadrowe. Instrumentów, których konserwatyści III/IV RP nigdy za wiele i za długo nie mieli.

Kłopot w tym, że kulturowe przeobrażenia w Europie wcale nie muszą się zatrzymywać na naszych zachodnich i południowych granicach. To, co wywołuje w nas wielkie oburzenie a niekiedy napawa wręcz obrzydzeniem, gdy widzimy jak panoszy się w Hiszpanii, czy nawet w podobno tak tradycjonalistycznej Anglii (dość wspomnieć represje w pracy za noszenie krzyżyka…), sączy się w lewicowo-liberalnej propagandzie rozlewającej się na Polskę. Najgłośniejszym politycznym wyrazicielem tych tendencji jest Ruch Palikota, ale bezideowość Platformy Obywatelskiej i jej strategiczny sojusz z establishmentem, wzmacnia wydatnie wpływy ideologii, których konserwatyści nijak zaaprobować nie mogą. Dlatego skupiając się na tym, co teraz realne, czyli jakże mocno zakorzenionej w polskiej tradycji pracy u podstaw, muszą się oni poważnie zastanowić, jak swoje stanowisko wzmocnić w życiu politycznym, a droga do tego wiedzie jedynie przez skuteczniejsze docieranie do elektoratu, który w swych poglądach obyczajowych nie przeszedł jeszcze na drugą stronę światopoglądowej barykady, ale póki co jest obojętny na szturm, jaki z tamtej strony grozi tradycyjnym i wydawało się jeszcze do niedawna, że bliskim większości Polaków wartościom.

Nie ma niestety żadnej cudownej recepty na powodzenie konserwatywnej kontrofensywy. Potrzebna jest wytrwała praca, ze świadomością ograniczeń, własnych i tych narzuconych przez otaczające realia. Warto ją jednak podjąć nim konserwatyzm znajdzie się gdzieś na marginesie polskiego życia. Owszem, ów margines może być niezwykle zacny, a nawet przyjemny. Za to rzeczywistość wokoło zupełnie nieznośna.

Tagi: , ,

Komentarze są niedostępne.