Wartość i wiarygodność dokumentów tajnych służb PRL-u


Wprowadzenie

Kiedy wiosną 1990 roku przestał działać urząd cenzury (dopiero po dziewięciu miesiącach od powołania rządu Tadeusza Mazowieckiego), wydawało się, że w krótkim czasie historia komunistycznego reżimu w Polsce zostanie opisana w najdrobniejszych szczegółach: od samego początku, tonącego w mrokach agenturalnej działalności KPP i PPR, aż po niesławny upadek soldateski Jaruzelskiego i Rakowskiego. Chociaż nie było już formalnych przeszkód, aby nie tylko w emigracyjnym i konspiracyjnym obiegu mogły ukazywać się książki i artykuły, poświęcone niemal półwiekowej dyktaturze urzędowego kłamstwa, pracą nad odtwarzaniem niedawnej przeszłości zajęli się raczej dziennikarze niż zawodowi historycy z uniwersyteckich katedr i PAN-owskich instytutów. O przyczynach tej naukowej wstrzemięźliwości można by pisać wiele, ale przynajmniej jeden powód – często podawany jako wygodny powód milczenia – wydawał się racjonalny: aby zająć się pisaniem historii okresu lat 1944-1989 trzeba najpierw uzyskać dostęp do PRL-owskich archiwów, w najważniejszych fragmentach nadal niedostępnych ewentualnie otwieranych na niejasnych zasadach i nie wiadomo w jakiej części tylko dla małego grona kilku wybranych i wtajemniczonych osób.

 

Ujawniać – czy utajniać?

W 1990 roku, rozpoczął się konflikt, który trwa nadal i chociaż rysuje się już jego pomyślne rozwiązanie, to nie wiadomo czy nie wydarzy się coś niespodziewanego, co na kolejne lata odroczy rozstrzygnięcie wielu historycznych (tzn. toczonych o historię) sporów. Ten konflikt toczy się o kwestię, czy dokumenty, produkowane w latach komunistycznej władzy, w tym przede wszystkim dokumenty wytworzone przez policję polityczną, należy przed opinią publiczną ujawnić, czy też przeciwnie, należy je szczelnie zamknąć na następne dziesięciolecia, a może nawet zniszczyć i na zawsze o ich istnieniu zapomnieć.

Konflikt ten zresztą nie dotyczy wiedzy o historii minionego półwiecza, a raczej nie tylko tej wiedzy. Był to – i jest nim nadal – konflikt ściśle polityczny. Wpływowa grupa zwolenników otwarcia tajnych archiwów spodziewa się, że gdy to nastąpi, odkryte zostaną ciemne strony w biografiach politycznych konkurentów i antagonistów. Wpływowe grono przeciwników dostępu do tajnych akt spodziewa się tego samego, z tą jednak różnicą, że skrywane dotąd tajemnice mogą zaszkodzić reputacji ich samych bądź ich politycznych sojuszników. Obu stronom – chociaż częściej tej drugiej – zdarza się używać zupełnie innych argumentów i podawać zupełnie inne motywy swoich działań.

W kwietniu 1990 roku Sejm przygotowywał ustawy o ochronie bezpieczeństwa i porządku publicznego oraz o organach zapewniających bezpieczeństwo obywateli: Policji i Urzędzie Ochrony Państwa. Poseł Roman Bartoszcze, były działacz NSZZ Rolników Indywidualnych “Solidarność”, wówczas prezes Naczelnego Komitetu Wykonawczego PSL, mówił podczas sejmowej debaty:

Lawiny donosów, anonimów, podsłuchy, tajne służby, w konsekwencji kilometry akt osobowych. To wszystko tworzyło surrealistyczny świat strachu, właśnie to polskie piekło. To, co najgorsze pozostało, to człowiek wewnętrznie podzielony, mówiący co innego w domu, co innego w pracy, a co innego wśród przyjaciół i to trwa do dzisiaj. Ludzie nadal nie czują się wewnętrznie wolni. Przestały mówić instytucje, mogą mówić akta. Musimy ten błąd przerwać.[1]

W swoim wystąpieniu Bartoszcze pytał ilu naszych, solidarnościowych posłów współpracowało z SB, ilu obecnych liderów “Solidarności” było konfidentami? Nie otrzymał odpowiedzi na stawiane pytania, nie otrzymali jej również inni pytający w ciągu następnych lat. Temat lustracji, czyli procesu sprawdzania, czy osoby pełniące lub ubiegające się o stanowiska publiczne pracowały w tajnych służbach lub z nimi współpracowały, powracał jak bumerang w kampaniach wyborczych i podczas sejmowych obrad. Wkrótce działania lustracyjne przeprowadzono w Czechosłowacji i w Niemczech. Natomiast w Polsce wojna na “teczki” doprowadziła nawet do politycznego przesilenia i kryzysu rządowego.

 

Wojna na “teczki” i “lista Macierewicza”

Ta wojna zaczęła się już w 1990 roku, gdy w kampanii wyborczej Lecha Wałęsy zwalczano politykę “grubej kreski” rządu Mazowieckiego (antagoniści określali tę politykę jako litościwe spuszczenie zasłony niepamięci na czasy komunistycznego reżimu), lansując w zamian hasła dekomunizacji i lustracji. W końcówce kampanii prezydenckiej teczki zaczęły pojawiać się dosłownie: Stan Tymiński obiecywał ujawnienie jakichś tajemniczych dokumentów, mających skompromitować Wałęsę, podczas gdy z kolei przeciwko Tymińskiemu sięgnięto do archiwów tajnych służb, informując np. o jego tajemniczych podróżach do Libii (co zresztą już po wyborach podobno okazało się nieprawdą).

Jednak najcięższa batalia stoczona została dopiero wiosną 1992 roku. Po przyjęciu przez Sejm uchwały o przeprowadzeniu lustracji osób zajmujących wysokie stanowiska państwowe, 4 czerwca Antoni Macierewicz, minister spraw wewnętrznych, przekazał klubom parlamentarnym listę, zawierającą 64 nazwiska osób, które na podstawie dokumentów Służby Bezpieczeństwa można było podejrzewać o występowanie w przeszłości w roli tajnych współpracowników. Jeszcze tego samego dnia lista – mimo klauzuli tajności – przedostała się do mediów. Akcja ta, pospieszna i źle przygotowana, oparta na uchwale sprzecznej z konstytucją, łatwa do zaskarżenia m.in. z powodu braku jakiejkolwiek procedury odwoławczej, stała się przyczyną poważnego kryzysu politycznego oraz powodem odwołania rządu jeszcze tego samego dnia. Na długo w oczach opinii publicznej skompromitowała zarówno samą ideę lustracji, jak i jej organizatorów. Nie pomogło nawet dramatyczne ekspose premiera Jana Olszewskiego, wygłoszone przed kamerami telewizji na kilka godzin przed upadkiem rządu. Premier powiedział wówczas:

Uważam, ze naród polski powinien mieć poczucie, że wśród tych, którzy nim rządzą nie ma ludzi, którzy pomagali UB i SB utrzymywać Polaków w zniewoleniu. Uważam, że dawni współpracownicy komunistycznej policji politycznej mogą być zagrożeniem dla bezpieczeństwa wolnej Polski.[2]

Ustawa lustracyjna

We wrześniu 1993 roku wybory parlamentarne wygrały Sojusz Lewicy Demokratycznej i Polskie Stronnictwo Ludowe, których koalicja nie była zainteresowana ani odtajnianiem dokumentów z czasów PRL, ani – tym bardziej – lustracją wyższych urzędników państwowych lub parlamentarzystów. Jednak w Sejmie nadal zgłaszane były projekty ustaw lustracyjnych, a własny projekt przedstawił także prezydent Aleksander Kwaśniewski. Wprawdzie w kwietniu 1997 roku Sejm przyjął ustawę o lustracji, ale nie mogła być ona wykonana z powodu bojkotu ze strony zawodowych sędziów, którzy odmawiali pracy w sądzie lustracyjnym. Jedynym efektem tej ustawy było składanie deklaracji w sprawie współpracy z tajnymi służbami PRL przez kandydatów na posłów i senatorów w toku kampanii wyborczej we wrześniu 1997 roku.

Ostatecznie ustawa lustracyjna, znowelizowana w czerwcu 1998 roku i uprawomocniona wyrokiem Trybunału Konstytucyjnego w październiku tego samego roku, weszła w życie i na jej podstawie rzecznik interesu publicznego mógł poddawać weryfikacji oświadczenia osób zajmujących stanowiska publiczne. Weryfikacji dokonywano na podstawie materiałów tajnych służb, znajdujących się w archiwach Urzędu Ochrony Państwa. Rozstrzygnięcia zapadały przed warszawskim Sądem Apelacyjnym, który jednak mógł w całości lub w części rozprawy zarządzić jej tajność. Opinia publiczna poznawała więc najczęściej jedynie wyrok ustalający czy ktoś skłamał lub nie w swoim oświadczeniu lustracyjnym. Dokumenty, które były niezbędne do przeprowadzenia całej tej procedury, nadal pozostawały pilnie strzeżoną tajemnicą.

Wreszcie jednak w 1998 roku Sejm zdecydował się przyjąć ustawę, pozwalającą zwykłym obywatelom uzyskać dostęp do akt, gromadzonych przeciwko nim w okresie komunistycznego reżimu. Wpłynęły w tej sprawie dwa projekty, rządowy i prezydencki, Sejm wybrał projekt rządowy, a następnie zawetowaną przez prezydenta ustawę, przegłosował raz jeszcze. Ostatecznie 18 grudnia 1998 roku prezydent podpisał ustawę, powołującą do życia Instytut Pamięci Narodowej, którego naczelnym zadaniem ma być udostępnienie wszystkim pokrzywdzonym dotyczących ich dokumentów. Instytut zaczął działać jesienią 2000 roku, a od marca 2001 roku obywatele mogą składać wnioski o udostępnienie im tajnych akt.

 

Jednak ujawnienie

Tak więc wreszcie, po 12 latach od powołania pierwszego niekomunistycznego rządu, Polacy mają szansę otworzyć tajemniczą puszkę Pandory. Przekonają się wówczas, czy sprawdzą się przewidywania zarówno zwolenników otwierania archiwów, jak też ich zagorzałych przeciwników.

Ci ostatni najczęściej używali i używają argumentu, że upublicznienie tajnych dokumentów zaszkodzi wiarygodności tajnych służb, które muszą istnieć także w państwie demokratycznym. Tak więc ich troską jest głównie bezpieczeństwo i komfort pracy obecnych pracowników polskiego wywiadu i kontrwywiadu. Mówi się również, że otwarcie archiwów sprowokuje niepotrzebne tragedie, gdy na przykład okaże się, że żona donosiła na męża czy brat na brata. Przywołuje się również obawę przed licznymi fałszerstwami, podrobionymi podpisami, donosami złożonymi przez rzekomych współpracowników, a w rzeczywistości preparowanymi przez funkcjonariuszy UB i SB itp. Często – o czym będzie jeszcze mowa – przypomina się fakt, że zbiory akt tajnych służb są mocno przetrzebione i w związku z tym niekompletne. Wśród elit politycznych przez dłuższy czas panowało też przekonanie, że otwarcie archiwów ujawni agentów bezpieki wśród działaczy opozycji i “Solidarności”, podczas gdy członków PZPR nikt nie musiał werbować, ponieważ i tak dostarczali potrzebnych tajnym służbom informacji. Wreszcie używa się argumentu politycznego, że rozliczanie przeszłości i szukanie winnych nie służy budowaniu narodowej jedności i nie sprzyja umacnianiu społecznych więzi.

Z kolei zwolennicy ujawnienia tajnych dokumentów ostrzegają przed możliwością szantażowania wielu publicznych osób przez politycznych spadkobierców PRL-u bądź wywiady obcych państw. Uważają również, że dla przezwyciężenia pozostałości komunizmu niezbędne jest ujawnienie całej prawdy o jego funkcjonowaniu. Domagają się ukarania, a przynajmniej napiętnowania tych, którzy donosami szkodzili swoim rodakom. Twierdzą, że ujawnienie prawdy o działalności agentury, konieczne jest dla edukacji przyszłych pokoleń. Zarówno przeciwnicy, jak i zwolennicy otwarcia “teczek” powołują się na fakt, że znaczna część dokumentów została wyniesiona z archiwów i teraz służy rozmaitym grom politycznym.

W dyskusjach na temat tajnych akt najczęściej zapominano, że nie tylko policja polityczna tworzyła swoje archiwa, ale że również wiele innych instytucji i organizacji produkowało dokumenty, opatrzone nagłówkiem “tajne”, “poufne” itp. oraz że do dnia dzisiejszego dostęp do nich jest znacznie ograniczony. Ponadto całe zbiory akt, np. po PZPR, przez dłuższy czas pozostawały – przynajmniej w niektórych archiwach – niedostępne nawet dla badań naukowych, o czym świadczy podjęta niedawno decyzja ministra kultury o ich generalnym odtajnieniu.

Nadal w niektórych archiwach wojskowych do podania historyka o udostępnienie akt wymaga się dołączenia zgody spadkobierców osób, wymienionych w dokumencie (!). Nie jest jasne czy Ustawa o Ochronie Danych Osobowych, na którą powołują się autorzy tych zarządzeń, dotyczy osób zmarłych (a jeżeli tak, to jak dawno zmarłych) oraz czy można przy jej pomocy blokować badania historyczne, dotyczące spraw odległych w czasie np. o pół wieku. Z kolei w archiwach państwowych znajdują się akta podwójnie zabezpieczone przed historykami. Nie dość, że trzeba specjalnej zgody na korzystanie z akt PZPR, Urzędów do Spraw Wyznań czy Wojewódzkich Rad Narodowych, to w ich obrębie znajdują się jeszcze materiały wydzielone, posiadające osobne inwentarze, gromadzące np. akta kancelarii tajnej albo Wojewódzkiej Komisji Kontroli Partyjnej. Mimo obowiązujących ustaw i przepisów można obserwować dużą uznaniowość archiwistów, którzy czasem udzielają zgody na korzystanie z dokumentów, a czasem odmawiają ich udostępnienia, twierdząc że akta nie są uporządkowane, nie są paginowane itp. Najtrudniejszy jest nadal dostęp do akt personalnych Milicji Obywatelskiej (w archiwach Policji) czy wojska (w archiwach wojskowych). Badacze dziejów najnowszych mają nadzieję, że powołanie do życia Instytutu Pamięci Narodowej i zgromadzenie w jednym miejscu rozmaitych tajnych lub poufnych akt, umożliwi wreszcie łatwiejsze z nich korzystanie.

 

Ambicje funkcjonariuszy bezpieczeństwa a “wielka czystka”

Ale przecież Urząd Bezpieczeństwa, a następnie Służba Bezpieczeństwa nie przechowywały dokumentów z myślą o historykach. Dokumenty gromadzono, bo mogły się przydać w aktualnie prowadzonych albo w przyszłych działaniach operacyjnych. Każdy obywatel był potencjalnym podejrzanym i to bez względu na to, jakie stanowisko aktualnie lub w przeszłości zajmował. Wprawdzie nie sposób było prowadzić inwigilację i gromadzić materiały na temat wszystkich mieszkańców PRL-u, jednak ambicją funkcjonariuszy bezpieczeństwa było objąć swoim zainteresowaniem jak największą ich liczbę. Produkcją tych ton dokumentów zajmowały się kolejno Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego, Komitet do Spraw Bezpieczeństwa Publicznego i Ministerstwo Spraw Wewnętrznych. Józef Światło, zbiegły na Zachód w 1953 roku wicedyrektor X departamentu MBP, tak mówił o kierownictwie swojego resortu:

Ludzie ci kierują działalnością i nadzorują operacje 19 departamentów ministerstwa, które w sumie swymi mackami sięgają we wszystkie dziedziny życia w kraju, we wszystkie niemal zakamarki życia publicznego i prywatnego.[3]

Z kolei o X departamencie, którego funkcjonariuszem był Światło, pisał Jan Nowak Jeziorański, współautor kryzysu, wywołanego w PRL radiowymi relacjami oficera bezpieki:

Kluczową rolę w tym systemie odgrywał organ, którego zadaniem było śledzenie członków partii, obserwowanie każdego ich kroku, ich powiązań, spotkań, korespondencji, rozmów, zbieranie materiałów obciążających przeciw każdemu z wyjątkiem pierwszego sekretarza, by móc posłużyć się nimi w odpowiednim momencie jako środkiem szantażu albo podstawą do uwięzienia.[4]

Śledzenie społeczeństwa odbywało się więc na wielką skalę i przy użyciu ogromnych nakładów finansowych. Nie bez powodu w PRL popularne było powiedzenie, że Polacy dzielą się na tych, którzy siedzieli, tych, którzy siedzą oraz tych, którzy będą siedzieć. Dokumentów, wypełniających archiwa UB było tym więcej, że do monstrualnych rozmiarów rozbudowywano sieć agentury i informatorów.

Śmierć Stalina, Berii, a następnie także Bieruta, spowodowały w Polsce polityczną odwilż, w rezultacie której niektórzy przełożeni i koledzy Światły najpierw utracili stanowiska, a następnie zostali aresztowani. Dla ich dotychczasowych podwładnych, którzy teraz zajmowali ich miejsca, gigantyczne dossier o wszystkim i wszystkich stawało się niewygodne, a nawet niebezpieczne. Do podmiejskich ośrodków odnowionego ministerstwa zwożono więc worki pełne papierów i palono je całymi dniami. Przykład szedł z góry i w terenie, czyli w województwach i powiatach, również zabrano się za likwidowanie akt, których nadmiar zdawał się potwierdzać pojawiające się w 1956 roku w prasie i na wiecach zarzuty o nadużywaniu władzy i nadgorliwości UB. Z pobieżnej obserwacji dokumentów zachowanych po UB i SB w Krakowie, odnoszę wrażenie, że okresem najsłabiej reprezentowanym w archiwum służb specjalnych PRL-u, jest okres stalinowski. Spostrzeżenie to potwierdzają tacy znawcy przedmiotu, jak Krzysztof Kozłowski, pierwszy “solidarnościowy” wiceminister, a następnie minister spraw wewnętrznych.[5]

Niszczenie akt wkrótce zostało zahamowane, a nowa Służba Bezpieczeństwa skrzętnie zabrała się do wykorzystywania pozostałych jeszcze materiałów. W oparciu o te dokumenty w drugiej połowie lat 50-tych wznawiano lub podejmowano na nowo tysiące spraw. Dziesięć lat później MSW stało się instrumentem walki o władzę, a jego szef Mieczysław Moczar, pretendentem do najwyższych stanowisk. Gdy walka została przegrana, niektóre dokumenty znów okazały się zbędne. Jednak kolejne porządkowanie biurek i szaf (w mniejszym stopniu archiwalnych półek – jednak to właśnie w tych biurkach i podręcznych szafach trzymano przecież dokumenty najbardziej aktualnych i najbardziej kontrowersyjnych spraw), odbyło się na początku 1971 roku.

Następny polityczny kryzys, zapoczątkowany falą strajków w lipcu i sierpniu 1980 roku, prawdopodobnie nie spowodował większej paniki wśród ofiarnych towarzyszy z SB, tym bardziej, że już po kilku miesiącach pełną parą ruszyły przygotowania do wprowadzenia stanu wojennego. Po 13 grudnia 1981 roku wielu funkcjonariuszy sądziło, że wróciły najlepsze czasy, najczęściej znane im już tylko z opowiadań weteranów UB. Tymczasem zwrot ku pozyskaniu części opozycji, rozpoczęty amnestią z jesieni 1986 roku, pogrzebał te nadzieje. Po okrągłym stole było już jasne, że prędzej czy później tajne dokumenty resortu bezpieczeństwa mogą trafić w niepowołane ręce. Tym gorliwiej przystąpiono do kolejnej “wielkiej czystki”. Latem 1989 roku zniszczono dokumentację Departamentu IV, zajmującego się sprawami Kościoła. Niedługo później przystąpiono do niszczenia akt Departamentu III, zwalczającego opozycję. W następnej kolejności niszczono inne akta. Aż dziwne, że w archiwach byłej SB w ogóle coś jeszcze pozostało.

Andrzej Grajewski, pierwszy przewodniczący kolegium Instytutu Pamięci Narodowej, pisał w 1999 roku:

“Czyszczenie” archiwów dokonywało się w kilku etapach: po 1956 roku, a później po 1968 roku, a zwłaszcza po zabójstwie ks. Popiełuszki. Niszczono teczki ewidencyjne, operacyjne oraz teczki tajnych współpracowników oraz komunikaty z podsłuchów, kserokopie z techniki operacyjnej oraz obserwacji. (…) Największe “czyszczenie” odbywało się w wydziale “W”, który miał najwięcej materiałów świadczących o tym, że nawet prawo PRL było nagminnie łamane w praktyce codziennych działań SB. Wcześniej wydział “W” nie mógł nadążyć z przerabianiem zleceń np. w sprawach podsłuchu. (…) W trakcie niszczenia dokumentacji na przełomie 1989 i 1990 roku większość akt operacyjnych została zniszczona. Spalone zostały teczki ewidencji operacyjnej, teczki pracy, sprawy obiektowe.[6]

Niszczono zresztą nie tylko dokumenty UB i SB. Według autorów książki Gliniarz z “Tygodnika” podobnie postępowano w wojsku.

Nie próżnowała również Wojskowa Służba Wewnętrzna. Na polecenie swego ówczesnego szefa, generała Buły, zniszczono: 40 tysięcy teczek z lat 1945-1988, dotyczących m.in. byłego zarządu WSW i informacji wojskowej (kontrwywiadu), KBW i WOP z lat powojennych, Zarządu Politycznego WSW i Centralnego Zarządu Sądownictwa Wojskowego, szkoły kadetów, gdzie wciągano do współpracy młodocianych; kroniki akcji “Wisła”; listy proskrypcyjne Czechów, przygotowywane przed inwazją na CSRS, oraz spis wszystkich osób narodowości żydowskiej z roku 1968; korespondencję prowadzoną z KGB i NKWD; dokumenty dotyczące walki kontrwywiadu wojskowego z “Solidarnością”. Zniszczono także spis 180 tysięcy tajnych współpracowników wywiadu wojskowego z lat 1945-1988.[7]

Ta gigantyczna skala zniszczeń znacznie skromniej przedstawiana jest w publikacji Wojskowej Służby Archiwalnej:

Akta GZI [Głównego Zarządu Informacji] trafiły do CAW [Centralnego Archiwum Wojskowego] w latach 1990-1992 z Archiwum Wojskowej Służby Wewnętrznej i Archiwum Zarządu Oddziału II Sztabu Generalnego. Należy przypuszczać, że była to tylko część dokumentacji wytworzonej w GZI i jego podległych komórkach. Zewnętrzny wygląd teczek i pojedynczych dokumentów wskazuje na to, że przed przekazaniem ich do CAW zostały skrupulatnie przejrzane, wyjęto niektóre dokumenty, dokładnie skreślono wiele nazwisk i przenumerowano od nowa karty.[8]

Nie wiadomo, kto ma rację i prawdopodobnie już nigdy nie uda się precyzyjnie ustalić, co zostało zniszczone i jaki obszar działalności tajnych służb na zawsze pozostanie tajemnicą.

Winą za niszczenie dokumentów obciążano przede wszystkim kierownictwo MSW, szykujące się do przekazania swoich gabinetów dotychczasowym opozycjonistom, a równocześnie dobrze pamiętające wszystkie przypadki przerzucania winy, za decyzje podejmowane na znacznie wyższym szczeblu, na niższego szczebla funkcjonariuszy “cichego frontu” (np. po zamordowaniu ks. Jerzego Popiełuszki). Jednak pretensje o grzech zaniechania kierowano również pod adresem pierwszego rządu III Rzeczypospolitej. Pisał o tym ceniony publicysta polityczny Janusz Majcherek:

Jedną z największych kontrowersji związanych z procesem likwidacji SB i powstaniem UOP stanowiło masowe niszczenie materiałów operacyjnych, tajnych akt i archiwów, dokonywane w ciągu kilku miesięcy między powstaniem rządu Mazowieckiego a przejęciem przez jego ludzi kontroli nad MSW. Dokumentacja działalności SB została poważnie zdekompletowana, wiele materiałów przepadło bezpowrotnie.[9]

A jednak nie tylko “wielka czystka” w archiwaliach pozostałych po SB bulwersowała opinię publiczną u progu lat 90-tych. Nieustannie pojawiały się pogłoski o selektywnym usuwaniu tych lub innych materiałów, niewygodnych dla aktualnych dysponentów spuścizny po bezpiece. Polskę obiegały plotki o politykach, którzy zatarli ślady swojej współpracy z tajnymi służbami, o dyspozycyjnych urzędnikach, którzy na zlecenie likwidowali niewygodne materiały. Nieufność wobec lustracyjnych zarzutów mieszała się z pochopnymi oskarżeniami.

Tymczasem rozmaite wątpliwości budziły same dokumenty oraz sposób ich przechowywania. Niezależnie od faktu zniszczenia znacznej ich części, akta służb specjalnych oraz archiwa, w których je przechowywano, posiadały cechy, typowe dla wszelkich przejawów urzędowej działalności w systemie komunistycznym: sporządzali je i zawiadywali nimi ludzie w większości niekompetentni, słabo wykształceni, niesumienni, niedbale traktujący swoje obowiązki, pazerni i nieuczciwi, dobrani na zasadzie selekcji negatywnej.

O funkcjonariuszach UB tak pisał Andrzej Paczkowski, z pewnością najwybitniejszy znawca problematyki tajnych archiwów w Polsce:

Jakkolwiek kierownictwo przykładało dużą wagę do kształcenia, zarówno ogólnego, jak i “zawodowego”, poziom funkcjonariuszy był wciąż bardzo niski: w końcu omawianych lat [tzn. w pierwszych latach 50-tych] ponad 20 proc. zatrudnionych nie ukończyło nawet szkoły powszechnej (podstawowej). Osoby bez wykształcenia trafiały się w pionach operacyjnych, a nawet wśród kierowniczej kadry. Ważniejsze były “słuszne pochodzenie klasowe” i dyscyplina niż wiedza.[10]

Sytuacja nieco poprawiła się po 1956 roku, natomiast widoczna troska przynajmniej o wykształcenie funkcjonariuszy SB (bynajmniej nie o ich morale) pojawiła się dopiero w latach 70-tych. Co nie znaczy, że nie działała nadal selekcja negatywna i np. w relacjach uczestników działań opozycji demokratycznej z lat 1976-1980 powtarzają się informacje o drobnych kradzieżach, dokonywanych przez funkcjonariuszy SB podczas rewizji, przeprowadzanych w mieszkaniach. Wśród dokumentów SB, z którymi mogłem zapoznać się w archiwum UOP, wiele było sporządzonych niedbale, bez dat, bez troski np. o poprawne zanotowanie nazwiska czy nazwy miejscowości, już nie mówiąc o poprawności gramatycznej czy stylistycznej. Specyficzny był również żargon, którym posługiwali się autorzy tych dokumentów (figurant, założenie sprawy, prowadzenie rozpracowania, przesłuchanie na okoliczność, kandydat na werbunek, sprawa grupowa, pozostawanie na kontakcie itp.) przy czym z uważnej lektury wynika, że bynajmniej nie zawsze dbali oni o używanie owych “fachowych” terminów we właściwym znaczeniu czy kontekście.

Nie był też sprawny system przekazywania akt, ani ich przechowywania w archiwach. Funkcjonariusze przetrzymywali akta w biurkach, zamykali w szafach, wypożyczali sobie nawzajem, a jak już przekazali do archiwum, to i stamtąd zabierali, gdy akta okazywały się znów przydatne w prowadzonej sprawie. Co do niektórych jednostek archiwalnych nie wiadomo czy zostały zniszczone, czy też tylko zawieruszyły się w czasie kolejnych przenosin i w rezultacie wylądowały nie na swoim miejscu, w innym zespole czy wręcz w aktach innego wydziału. Ponadto ciągłe reorganizacje resortu sprawiały, że dokumenty były przekwalifikowywane, otrzymywały nowe sygnatury, były na nowo paginowane. Minister Krzysztof Kozłowski, już po zakończeniu swojej misji w WSW, narzekał:

System ewidencjonowania, nie mówiąc już o jakimś elementarnym porządku, od początku pozostawiał wiele do życzenia. Właściwie nie są to archiwa, ale przechowalnie. Na przykład, producent dokumentu mógł trzymać go u siebie miesiącami, mógł go w ogóle nie przekazać, mógł też przekazać i odebrać bez żadnych kłopotów. Tak naprawdę to do dziś nie wiadomo, co jest w archiwach MSW, liczących 3 miliony teczek.[11]

Funkcjonariusze UB i SB, podobnie jak inni funkcjonariusze reżimu, należeli do ludzi dbających przede wszystkim o własne interesy. W tym interesie było m.in. zyskanie uznania w oczach przełożonych. Zmienne wiatry historii PRL sprawiały, że przełożeni oczekiwali wciąż czegoś innego. Najpierw trzeba było wykazać się rewolucyjną czujnością i demaskować jak najliczniejszych wrogów ludu. Później dobrze widziane było wykrywanie wrogów we własnych szeregach. Jeszcze później przesada była źle widziana i przez kilkanaście miesięcy można było pozwolić sobie nawet na bagatelizowanie wewnętrznych zagrożeń. Później jednak te zagrożenia znów rosły, tym bardziej gdy pojawiła się piąta kolumna, podstępnie drążąca od środka władzę ludową. Przełożeni oczekiwali wykrycia tej kolumny do trzeciego pokolenia oraz namówienia jej na szybki wyjazd za granicę. Niedługo jednak znów zmienił się wiatr historii i okazało się, że wroga można tolerować, chociaż równocześnie trzeba uprzykrzać mu życie. W miejsce prostackiego terroru pojawiły się bardziej finezyjne rozwiązania: śmierć z rąk nieznanych sprawców, cicha deportacja za granicę, “przeciek” o rzekomej współpracy ze służbami, dyskretny szantaż.

W różnych okresach ludzie reżimu rozmaicie konstruowali swoje wizerunki na tle historii PRL-u. W miejsce bezkompromisowych ascetów przyszli pragmatyczni dorobkiewicze, po “partyzantach” pojawili się “liberałowie”. Dokumenty musiały pasować do zmieniających się epok, a kolejne operacje “brakowania” przeprowadzano pod kątem zgodności akt z polityczną wykładnią aktualnej ekipy władzy. Dlatego zmieniały się obiekty zainteresowania tajnych służb: w miejsce kułaków i drobnych spekulantów za Bieruta, pojawili się dyrektorzy zakładów mięsnych i badylarze za Gomułki, a waluciarze i pasożyci za Gierka. Tylko krnąbrni inteligenci i niesforni studenci pozostawali na listach podejrzanych niezależnie od zmian w składzie Komitetu Centralnego. Od lat 60-tych stało się regułą, że najnowszą historią zajmowali się naukowcy z MSW lub emerytowani funkcjonariusze UB i SB. W zależności od zmieniających się koncepcji ludowego państwa, tworzyli odpowiednią wizję jego korzeni i tradycji. Nie trzeba dodawać, że tylko oni mieli monopol na manipulowanie najściślej strzeżonymi dokumentami.

 

Wiarygodne czy bezwartościowe?

O wiarygodności dokumentów, które przetrwały do dziś mimo wysiłków kolejnych selekcjonerów, trudno jest powiedzieć coś pewnego. Niektórzy spośród tych, którzy mieli do nich dostęp twierdzą, że są niewiele warte. Historia tajnych służb PRL-u wydaje się potwierdzać tę opinię. Funkcjonariusze zaniedbywali swoje obowiązki albo fałszowali wyniki swoich wysiłków. Politycy z MSW nakazywali likwidację całych zespołów akt lub preparowali poszczególne dokumenty. Agenci obcych wywiadów wynosili teczki na zewnątrz, a żądne sensacji media kupowały materiały na pierwszą stronę.

Czy to, co ocalało przedstawia jakąkolwiek wartość? Pełna odpowiedź na to pytanie będzie możliwa, gdy dostęp do tajnych archiwów uzyskają wreszcie zarówno poszkodowani, jak i historycy. To co wiemy na razie, to zaledwie rąbek wielkiej tajemnicy.

Wiosną 2000 roku w Archiwum UOP w Krakowie złożyłem podanie o udostępnienie mi sporządzonych przez Służbę Bezpieczeństwa materiałów dotyczących 24 krakowskich uczonych. Otrzymałem uprzejmą odpowiedź, że dokumentów dotyczących połowy z nich archiwum nie posiada. Równocześnie otrzymałem jednak zgodę na zapoznanie się z materiałami odnoszącymi się do 11 osób, później okazało się, że przy okazji w tej puli znalazło się jeszcze parę nazwisk, nie wymienionych na mojej liście. Przejrzałem około 30 teczek, z których jednak niektóre dokumenty zostały wyjęte, o czym mogłem zorientować się po numeracji stron. To jest cała wiedza, jaką na temat dokumentów tajnych służb posiadam w tej chwili; reszta to dokumenty opublikowane przez historyków, którzy podobnie jak ja uzyskali dostęp do tajnych akt, a także kilkadziesiąt kserokopii, użyczonych mi przez zaprzyjaźnionego badacza.

Już jednak tych kilkadziesiąt godzin, spędzonych w archiwum nad tajnymi dokumentami pozwoliło stwierdzić, że ich lektura jest dla historyka niezwykle pasjonująca. Okres lat 1957-1970, bo z tego czasu pochodziła większość udostępnionych mi akt, w dziejach uniwersytetu i krakowskiego środowiska naukowego – przynajmniej do wiosny 1968 roku – z pozoru nie wyróżniał się niczym szczególnym. Po stalinowskich próbach przekształcenia Uniwersytetu Jagiellońskiego w przyspieszone kursy marksizmu-leninizmu, po przywrócenia prawa wykładów wielu profesorom, poprzednio odsuniętym na margines uczelnianego życia, po latach ścisłej izolacji polskiej nauki od zewnętrznego świata (poza kontaktami z “przodującą” nauką sowiecką) – ten okres politycznej i naukowej odwilży wydawał się potwierdzać obiegowe przekonanie o latach “małej stabilizacji” także w życiu i pracy krakowskich uczonych. Jednak tajne archiwa Służby Bezpieczeństwa odsłaniały drugie dno historii tych lat: opisy niejawnych śledztw, uporczywej inwigilacji, intryg tajnej agentury, przenikania wpływów bezpieki w życie Uniwersytetu. Okazało się, że za decyzjami personalnymi, stoją nie tylko uczelniane komórki PZPR, ale także opinie i naciski SB. Okazało się, że o awansach pracowników nauki decydowały nie tylko względy polityczne, ale także materiały gromadzone podczas prowadzenia “spraw ewidencyjno-obserwacyjnych”.

Historyk, który bada oficjalne dokumenty, przegląda prasę, czyta pamiętniki i wspomnienia, poznaje tylko pewien fragment minionej rzeczywistości. W normalnych warunkach nie ma możliwości wglądu w korespondencję (o ile nie została zachowana i przekazana potomnym przez autorów), nie może zapoznać się z treścią prowadzonych przed laty rozmów telefonicznych, nie może szczegółowo odtworzyć planu dnia opisywanych postaci. Archiwa tajnych służb dają mu taką możliwość. Życie codzienne, podglądane z ukrycia przez funkcjonariuszy i tajnych współpracowników bezpieki, kojarzy się z koszmarem życia w obiektywie wszechobecnych kamer podczas programów typu “Big Brother”, organizowanych ostatnio przez telewizyjnych szarlatanów.

Ale tajne dokumenty uświadamiają też fakt, o którym wielu wolałoby zapomnieć. Rzeczywistości PRL-u – a szerzej: rzeczywistości państwa komunistycznego – nie daje się opisać, przy wykorzystaniu jedynie tradycyjnych źródeł, z jakimi ma do czynienia większość historyków na całym świecie. W PRL-u toczyło się “drugie życie”, tajne, w różny sposób kamuflowane, wikłające ludzi i wydarzenia w wiele tajemniczych powiązań i zależności. Każda instytucja publiczna, a także życie prywatne wielu osób, podlegało wpływom potężnej machiny, jaką były komunistyczne tajne służby. Ponadto nie dotyczyło to jedynie okresów oczywistej dominacji policji politycznej, a więc lat 1948-1955 czy 1982-1986. Problem ten występował przez cały czas trwania komunistycznej dyktatury w Polsce. Okazuje się, że mają wiele racji historycy i publicyści, którzy twierdzą, że po otwarciu tajnych archiwów powojenną historię Polski trzeba będzie napisać na nowo[12].

Trzeba jednak pamiętać, że dokumentów UB i SB nie można traktować bezkrytycznie. Szczególnie donosy tajnych współpracowników wymagają rzetelnej konfrontacji z innymi źródłami. Wielu ludzi, uwikłanych w kontakty z tajną policją, starało się ukrywać niektóre znane sobie fakty, nie szkodzić innym, czasem celowo wprowadzać w błąd bezpiekę. Z kolei inni wykorzystywali okazję do odgrywania się na przełożonych, kolegach, znajomych, kierowali się zawiścią lub usuwali ze swej drogi konkurentów. Często starali się też wykazać przydatnością dla służb reżimu i celowo wyolbrzymiali czy wręcz zmyślali przedstawiane w donosach fakty. Jednak informacje jednych i drugich poddane były pierwszej weryfikacji już na poziomie “oficera prowadzącego”, który zwykle starał się korzystać z kilku agentów i z różnych technik obserwacji.

Dwaj historycy, którzy zajmowali się reakcją Polaków na powstanie w Niemczech Wschodnich w 1953 roku, przedstawili obszerną opinię o wykorzystywanych dokumentach UB. Przede wszystkim uzasadnili sam fakt sięgnięcia po te materiały:

(…) służba bezpieczeństwa, czyli w istocie tajna policja polityczna, dysponowała wówczas ogromną wiedzą o sytuacji w kraju. Rozbudowana sieć informatorów UB przenikała wszystkie struktury społeczne.

Natomiast oceniając wiarygodność tajnych dokumentów, pisali:

Największe jednak zafałszowanie rzeczywistości rodziło się w samej tajnej policji. Urzędy bezpieczeństwa fabrykowały nieprawdziwe oskarżenia, fikcyjne dowody, zmuszały przesłuchiwanych do kłamliwych zeznań. Służyło to bądź ogólnie wykazaniu się czujnością przez funkcjonariuszy, bądź też fałszowaniu zarzutów wobec określonych osób czy grup.[13]

Pomimo tych zastrzeżeń, autorzy dość wysoko oceniają korzyści, jakie ich pracy przyniosło zapoznanie się z aktami UB. Wydaje się także, że poczynając od 1956 roku, nieco wzrosła wiarygodność sporządzanych i gromadzonych przez SB dokumentów.

Osobnym problemem, wykraczającym poza ramy tego tekstu, jest odpowiedź na pytanie, jakie korzyści dla reżimu wynikały z rozwiniętej na tak ogromną skalę działalności tajnych służb. Oczywistym jest tutaj element zastraszenia społeczeństwa, m.in. poprzez upowszechnianie mitu o wszechwiedzy UB i SB. Ponadto tajne służby informowały reżimowe władze o nastrojach społecznych i mogły ostrzec (ale wydaje się, że nie ostrzegły ani razu) o grożącym wybuchu społecznego niezadowolenia. Reszta wysiłków, na które wydawano gigantyczne fundusze, najczęściej (szczególnie po 1956 roku) niczemu nie służyła. Dla przykładu: żadna z prowadzonych przez lata spraw ewidencyjno-obserwacyjnych przeciwko krakowskim uczonym nie skończyła się żadnymi oficjalnymi działaniami prawnymi. Materiały gromadzono na wszelki wypadek, a następnie (zwykle po śmierci inwigilowanych osób lub po osiągnięciu przez nich wieku, który raczej wykluczał już polityczną aktywność) przekazywano je do archiwum.

 

Rok 2001 prawdopodobnie przejdzie do dziejów polskich nauk historycznych jako rok, w którym – na znacznie większą niż dotychczas skalę – rozpoczęło się odkrywanie tajnego życia PRL-u, a poszkodowani przez komunistyczny reżim mogli nareszcie zapoznać się z okolicznościami dotykających ich szykan i prześladowań. Być może już za dwa lub trzy lata rozwiązany zostanie problem tajnych akt, nadal ukrywanych nawet przed tymi, których dotyczą, a także problem zacierania śladów komunistycznej dyktatury, rzekomo w interesie jej ofiar. Jeżeli nie zostanie zmarnowana szansa, jaką stworzyło uruchomienie Instytutu Pamięci Narodowej, to za kilka lat polscy historycy rozwiązywać będą takie same kwestie metodologiczne, jak ich koledzy po fachu we Francji czy Wielkiej Brytanii. Będzie to oznaczało, że historia lepiej niż wymiar sprawiedliwości uporała się z dziedzictwem totalitaryzmu.

 

 



[1]     Cyt. za: Teczki czyli widma bezpieki, red. Jacek Snopkiewicz, Warszawa 1992, s. 112.

[2]     Cyt. za: A. Dudek, Pierwsze lata III Rzeczypospolitej 1989-1995, Warszawa 1997, s. 220.

 

[3]     Z. Błażyński, Mówi Józef Światło. Za kulisami bezpieki i partii 1940-1955, Londyn 1989, s. 60.

[4]     J. Nowak-Jeziorański, Słowo wstępne, [w:] Z. Błażyński, dz. cyt., s. IX.

[5]     Por.: W. Bereś, K. Burnetko, Gliniarz z “Tygodnika”. Rozmowy z byłym ministrem spraw wewnętrznych Krzysztofem Kozłowskim, Warszawa b.d.w., s. 67.

[6]     A. Grajewski, Kompleks Judasza. Kościół zraniony, Poznań 1999, s. 218-219.

[7]     W. Bereś, K. Burnetko, dz. cyt., s. 63.

[8]     W. Roman, Archiwalia Głównego Zarządu Informacji MON, “Biuletyn Wojskowej Służby Archiwalnej” nr 19, 1996, s. 96.

[9]     J. A. Majcherek, Pierwsza dekada III Rzeczypospolitej 1989-1999, Warszawa 1999, s. 126.

[10]    A. Paczkowski, Wstęp, [w:] Aparat bezpieczeństwa w Polsce w latach 1950-1952, Warszawa 2000, s. 15.

[11]    W. Bereś, K. Burnetko, dz. cyt., s. 67.

[12]    Pozwolę sobie przytoczyć zdanie, które w 1999 roku – a więc jeszcze przed korzystaniem z materiałów, znajdujących się w archiwum UOP – napisałem we wstępie do mojej książki o opozycyjnej działalności oświatowej: Zdaję sobie sprawę, że być może historię TKN, tak jak historię całej politycznej opozycji, trzeba będzie napisać jeszcze raz od nowa po otwarciu archiwów Służby Bezpieczeństwa. R. Terlecki, Uniwersytet Latający i Towarzystwo Kursów Naukowych 1977-1981, Kraków-Rzeszów 2000, s. 11.

[13]    A. Małkiewicz, K. Ruchniewicz, Pierwszy znak solidarności. Polskie odgłosy powstania ludowego w NRD w 1953 r., Wrocław 1998, s. 109.

Wyświetl PDF