Paweł Ukielski
Kryzys euro - wierzchołek góry lodowej Ponad 10 lat temu, nocą z 31 grudnia 2001 r. na 1 stycznia 2002 r. o północy, jak co roku, na całym świecie strzeliły korki od szampanów. W 12 spośród 15 krajów ówcześnie należących do Unii Europejskiej świętowano jednak nie tylko kolejny Nowy Rok, ale również fizyczne wprowadzenie do obiegu nowej, wspólnej waluty – euro. Likwidacja niemieckich marek, francuskich franków czy włoskich lirów była nie tylko kolejnym etapem integracji europejskiej, ale miała również dowodzić, że proces ten przebiega bardzo dynamicznie i harmonijnie i wkrótce doprowadzi do całkowitej rezygnacji z narodowych partykularyzmów na rzecz wspólnego interesu europejskiego. Krytycy i sceptycy w powszechnej euforii traktowani byli jako niepoprawni malkontenci, którzy szukają dziury w całym i których nie należy traktować poważnie. Minęło parę lat i optymizm z pierwszych lat funkcjonowania euro wyparował jak kamfora. Kryzys finansowy, który uderzył w światową gospodarkę i przekształcił się w regularny kryzys gospodarczy, szczególnie ciężko doświadczył Unię Europejską, a zwłaszcza kraje strefy euro. Obserwując trwającą od jakiegoś czasu walkę z kryzysem w strefie euro, można odnieść wrażenie, że większe sukcesy święcił Don Kichot wraz ze swym wiernym giermkiem, Sancho Pansą, w boju z wiatrakami. Liczne „plany ratunkowe”, „akcje pomocowe” i „projekty naprawcze”, które zostały zaimplementowane, nie przyniosły satysfakcjonujących rezultatów. Kryzys jak był, tak jest, co więcej, setki miliardów euro wpompowanych aby go powstrzymać, przyniosły jedynie spowolnienie jego postępów, i nie widać wielkiej nadziei na poprawę sytuacji. Kryzys w strefie euro można rozpatrywać na trzech różnych płaszczyznach: · operacyjnej, którą można określić mianem krótkoterminowej czy też – nie zawahałbym się nazwać jej – reaktywną. Do tej kategorii należą wszystkie specjalne fundusze powoływane ad hoc, tony wydatkowanych euro, nerwowe posunięcia, projekty i rozwiązania. Owe doraźne działania nie rozwiązują problemu (bo i nie mogą), najwyżej mogą dawać nieco czasu na przygotowanie skutecznego lekarstwa na poważną chorobę. · europejskiej. Jak już zostało powiedziane, poziom reaktywny, pompujący grube miliardy euro, może zapewnić czas na wypracowanie skutecznego planu uzdrowienia sytuacji w Europie. W debacie publicznej poszukiwania zazwyczaj ograniczają się do rozważań, w jaki sposób strefę euro można naprawić. Propozycje jej całkowitej likwidacji wciąż stanowią zdecydowaną mniejszość i są niezbyt głośne, choć już przestały być traktowane jako kompletna herezja, jak miało to miejsce w okresie prosperity. · globalnej, ujmującej kryzys w szerszej, ogólnoświatowej perspektywie i umieszczającej w niej europejską unię monetarną. Bardzo często jest ona nieobecna w debacie, tak jak gdyby strefa euro stanowiła samotną wyspę, a gdy już pojawia się w dyskusji, to raczej na poziomie czysto operacyjnym (jak choćby sugestie wsparcia strefy euro z zewnątrz np. przez Chiny). Jednak w mojej opinii, co zostanie ukazane w dalszej części tego tekstu, jest to poziom kluczowy dla zrozumienia istoty problemu. Tylko w tym ujęciu bowiem jesteśmy w stanie ujrzeć las, nie zaś pojedyncze drzewa.
O dosypywaniu miliardów słów kilka Pierwsza z wymienionych wyżej płaszczyzn nie zasługuje na zbyt wiele uwagi. Sądzę, że nie ma niczego interesującego do dyskusji w tej materii, choć obecnie stanowi ona przedmiot licznych rozmów toczonych na najwyższych szczeblach politycznych w całej Europie. Szczęśliwie nie znajduję się w sytuacji, w której zmuszony byłbym decydować, czy dosypać kilka kolejnych dziesiątek lub setek miliardów euro do jakiejś studni bez dna (a jeśli tak, to do której studni i na jakich warunkach). W rozważaniach na temat natury obecnego kryzysu analiza poszczególnych pakietów ratunkowych byłaby całkowicie jałowa. W tym miejscu jednak uzasadniona wydaje się pewna dygresja. W debatach dotyczących potencjalnego rozpadu strefy euro, bardzo często pojawia się argument olbrzymich kosztów takiego wydarzenia. Snute są katastroficzne scenariusze, jak wiele będzie ta operacja kosztować gospodarki krajów do strefy należących, a także pozostałych członków Unii. Jednocześnie jednak trudno znaleźć wyliczenia, ile będzie kosztowało jej utrzymywanie za wszelką cenę. Z jednej strony jest to zrozumiałe, bo faktycznie, nie jest łatwo oszacować, ile jeszcze bilionów euro trzeba będzie wyłożyć, żeby wspólną walutę uratować (nie mówiąc o tym, że nikt nie jest w stanie obiecać, że w ogóle się to uda) i jak drogie będą niezbędne reformy (przy założeniu – dość wątpliwym – że uda się je opracować, przeforsować i wdrożyć). Z drugiej jednak nadużyciem intelektualnym wydaje się przedstawianie likwidacji strefy euro i związanych z tym kosztów (również wyliczanym na zasadzie zbliżonej do „zgaduj-zgaduli”, bo niby czemu to wyliczenie akurat miałoby być łatwiejsze?) jako zła absolutnego. Żeby nie być gołosłownym – w opublikowanej w „Gazecie Wyborczej” w kwietniu 2012 r. grafice przedstawiającej potencjalne skutki rozpadu strefy euro w 2012 r. dla państw do niej należących, prognozowane spadki PKB są znaczące. Najmniej, 7,4% tracą według tych wyliczeń Niemcy, najwięcej, 13,1%, Grecy, straty ponoszą też kraje spoza unii walutowej – Polska (6,6%) czy Wielka Brytania (5%)[1]. Mimo to poszczególne kraje poważnie biorą pod uwagę konieczność opuszczenia strefy przez niektóre przynajmniej państwa (Grecja, Irlandia, Hiszpania, Portugalia i Cypr) – coraz głośniej mówią o tym m.in. Finowie. Co więcej, według wyliczeń „The Economist” koszt, jaki poniosłyby Niemcy, gdyby strefę opuściła Grecja, wyniósłby 118 miliardów euro (gdyby zaś tą samą drogą podążyły jeszcze Irlandia, Portugalia, Cypr i Hiszpania, wzrósłby on do około pół biliona)[2]. Nie można również przejść do porządku dziennego nad faktem, że pieniądze wykładane na ratowanie wspólnej waluty też są niebagatelne. Jak czytamy w jednym z unijnych raportów w tej sprawie: „między październikiem 2008 a październikiem 2010 Komisja Europejska zaakceptowała przeznaczenie 3,6 biliona euro (równowartość 31% PKB Unii) na wsparcie instytucji finansowych w ramach tzw. pomocy państwa (State aid), z czego 1,2 biliona euro zostało efektywnie wykorzystanych (w tym 409 miliardów euro w postaci zastrzyków finansowych oraz programów wykupu toksycznych aktywów banków [asset relief programs]). Zobowiązania i wydatki budżetowe o takim zakresie są nie do utrzymania z fiskalnego punktu widzenia i nakładają ciężkie brzemię na obecne i przyszłe pokolenia. Co więcej, kryzys, który rozpoczął się w sektorze finansowym wepchnął gospodarkę UE w poważną recesję, ze spadkiem PKB Unii o 4,2%, czyli 700 mld euro w 2009”[3]. Sumy przedstawione w powyższym cytacie są wręcz szokujące, a pamiętać przy tym należy, że jest to jedynie część kosztów poniesionych na ratowanie instytucji finansowych. Opisane środki nie obejmują ogólno-unijnych akcji ratunkowych, przede wszystkim Europejskiego Instrumentu Stabilności Finansowej (EFSF) i Europejskiego Mechanizmu Stabilizacji Finansowej (EFSM), które dotychczas udzieliły wsparcia na poziomie nieco poniżej 240 miliardów euro oraz ustanowionego w ich miejsce Europejskiego Mechanizmu Stabilności (ESM), o mocy pożyczkowej do 500 miliardów euro. Oczywiście z danych powyższych, zarówno ukazujących koszty rozpadu unii walutowej, jak i koszty jej ratowania, trudno jednoznacznie wyabstrahować sumy, za które odpowiedzialne jest bezpośrednio istnienie euro i konieczność jego ratowania, lub – wręcz przeciwnie – likwidacji. Niemniej widać, że w obu przypadkach mowa o kolosalnych kwotach, co powoduje, że decyzje, którą drogą iść dalej, jawią się jako kluczowe. Jak jednak je podejmować w sytuacji olbrzymiej niepewności, gdy brak podstawowych danych do decydowania?
Strefa euro - projekt nieodwracalny? Pytanie to prowadzi nas na drugi poziom rozważań, dużo ciekawszy i wart uwagi. Nie sposób bowiem znając powyższe dane i wiele innych wyliczeń (przy pełnej świadomości braku przejrzystości sytuacji), nie postawić pytania o strefę euro jako taką, jej konstrukcję oraz szanse i sens przetrwania. Ogólnoeuropejska debata poświęcona temu zagadnieniu, wciąż trwa, wręcz się rozwija. Od początku obecnego kryzysu finansowego i gospodarczego podnoszonych jest coraz więcej wątpliwości wobec samego istnienia wspólnej waluty. Mimo że instytucje europejskie na każdym kroku starają się nas przekonywać o nieodwracalności integracji walutowej (z tak nadzwyczajnymi rozwiązaniami jak program skupu obligacji ogłoszony przez szefa Europejskiego Banku Centralnego, Mario Draghiego), rządy państw strefy rozpoczęły przygotowania do uruchomienia „planów B”. To pokazuje, że nawet zaklęcia EBC mogą okazać się jedynie pustymi słowami – zrozumiałymi jako element mający stabilizować i uspokajać rynki, których jednak nie można brać dosłownie i traktować jako faktyczny stan rzeczy. Euro jest bez wątpienia walutą sztuczną. Stanowi raczej projekt polityczny niż ekonomiczny – dziś nie jest to już żaden sekret, przyznaje to niemal każdy, również zagorzali zwolennicy wspólnej waluty. Wspólna waluta europejska została wprowadzona bez poszanowania podstawowych reguł ekonomicznych. Wprowadzenie euro w 1999 r. w transakcjach bezgotówkowych, zaś w 2002 r. z wielką pompą do fizycznego obiegu, było w sposób oczywisty działaniem przedwczesnym, choć powszechny optymizm i kilka kolejnych lat prosperity tłumiły głosy sceptyków. Nie zmienia to faktu, że przestrzeń, na której wprowadzona została unia monetarna, była daleka od jedności. Odmienne systemy podatkowe, polityki gospodarcze i pracy, brak wspólnego budżetu – lista mogłaby być znacznie dłuższa – wszystkie te czynniki bez wątpienia miały wpływ na euro jako walutę. Nie potrzeba wybitnego ekonomisty, żeby stwierdzić, że unia walutowa powinna być raczej ostatnim krokiem integracji gospodarczej, nie zaś jednym z pierwszych. Jednak – jak już to zostało powiedziane – projekt o nazwie „euro” był projektem politycznym i to względy natury politycznej a nie gospodarczej były kluczowe przy podejmowaniu decyzji o powołaniu do życia wspólnej europejskiej waluty. Nie wydaje się prawdopodobne podejrzenie, by jej twórcy byli na tyle naiwni i niemądrzy, by uwierzyć we własną hurraoptymistyczną propagandę. A skoro tak nie było, oznacza to, że musieli sobie doskonale zdawać sprawę, że kreowanie jednolitej przestrzeni gospodarczej w tym momencie zostało postawione na głowie. Ta, dość oczywista konstatacja powoduje, że trudno odrzucać tezę, że była to operacja dokładnie skalkulowana. Teoria ta mówi, że decydenci doskonale zdawali sobie sprawę z możliwych konsekwencji wprowadzenia euro i że – mówiąc wprost – wiedzieli, że ówcześnie wprowadzanie wspólnej waluty było przedwczesne i wiele działań powinno było zostać podjętych wcześniej, jednak potrzebowali politycznego sukcesu, który mógłby „popchnąć” integrację europejską do przodu, przenieść ją na wyższy poziom. Ale chodziło nie tylko o sukces, lecz również o potężne narzędzie nacisku mające wymusić przeprowadzenie mniej popularnych zmian gospodarczych. Bez wątpienia faktem jest, że strefa euro jest „jedynym regionem świata, który łączy scentralizowaną politykę monetarną z niezależnymi politykami fiskalnymi prowadzonymi przez poszczególne państwa”[4]. Z drugiej strony zaś oczywistym jest, że wprowadzenie unii fiskalnej nie cieszy się szerokim poparciem i rządy narodowe nie zamierzają się pozbywać tego atrybutu suwerenności. Nie jest wszak przypadkiem, że niemal wszelkie narzędzia mające prowadzić do ujednolicenia polityki gospodarczej w ramach Unii (w tym polityki fiskalnej) są mechanizmami koordynacji, wiążącymi jedynie politycznie, nie zaś prawnie[5], a jedyne narzędzie przewidujące sankcje, Pakt Stabilizacji i Wzrostu, nie zawsze był skutecznie egzekwowany, szczególnie wobec najsilniejszych graczy w Unii. Powyższe rozważania prowadzą do nieco zaskakującej być może, lecz jedynej logicznej konkluzji – decydenci musieli zakładać, że „pominięte” wcześniej elementy integracyjne będą musiały zostać wprowadzone, i to raczej prędzej niż później. Paradoksalnie, w takiej sytuacji istnienie euro byłoby pomocne w wywieraniu nacisku na kraje niechętne ujednolicaniu rynków pracy czy podatków. Argument, że nie może istnieć unia monetarna bez fiskalnej, bez wątpienia byłby prawdziwy i miałby potężną moc perswazyjną w sytuacji pierwszego kryzysu strukturalnego euro. Było z kolei dość oczywiste, że kryzys taki musiałby nastąpić, zatem przy założeniu, że byłby on niewielki, mógłby być bardzo użytecznym taktycznym narzędziem wymuszającym na opornych pogłębienie integracji. Ale nagle okazało się, że kryzys, który nadciągnął, nie jest niewielki, lecz ogromny, obejmuje swoim zasięgiem cały świat, zaś narastający problem wymknął się spod kontroli...
Światowy system walutowy, czyli gdzie leży pies pogrzebany Tu dochodzimy do sedna sprawy - trzeciego (i najważniejszego) poziomu niniejszej analizy. To, z czym mamy obecnie do czynienia nie jest zaledwie „kryzysem strefy euro”. Jest to największy dramat europejskiej wspólnej waluty – jej kryzys jest jedynie wierzchołkiem potężnej góry lodowej. Euro znalazło się na pierwszej linii frontu totalnej wojny z czymś znacznie głębszym – kryzysem strukturalnym światowego systemu walutowego. Wspólna waluta europejska miała pecha znaleźć się na najdalej wysuniętej placówce tej walki. Setki miliardów a nawet biliony euro są dosypywane na jej szańce, lecz kolejne zmasowane ataki uderzają w nie coraz mocniej. Oczywiście, to nie był wyłącznie pech, że kryzys najsilniej doświadczył akurat euro, a pozostałe waluty nie zostały tak mocno przezeń uderzone. Jak już wcześniej zostało wspomniane, euro jest walutą sztuczną, wprowadzoną na niejednorodnej przestrzeni gospodarczej i z tego powodu słabą. Słabe z jednej strony (obarczone opisanymi powyżej deficytami), ale jednocześnie z drugiej – bardzo silne (obowiązujące na dużym terytorium o dobrze rozwiniętych gospodarkach, zamieszkiwanym przez setki milionów mieszkańców, będące drugą po dolarze walutą rezerwową świata), euro okazało się idealnym celem do uderzenia dla światowej fali kryzysowej. To nie oznacza oczywiście, że problemy samej strefy euro wraz z kłopotami poszczególnych krajów członkowskich, rozpoznane i precyzyjnie opisane oraz przeanalizowane, nie wpłynęły na tę sytuację. Wszystkie negatywne zjawiska, czy to budżetowe, finansowe czy też strukturalne, są jak najbardziej realne i znaczące dla kondycji wspólnej europejskiej waluty. Niemniej jednak uważam, że korzenie obecnego kryzysu sięgają znacznie głębiej i chorobę należy leczyć u samych podstaw, jeśli kuracja miałaby być skuteczna i prowadzić do pełnego wyzdrowienia, nie zaś jedynie ewentualnego zaleczenia (które wszakże także nie jest wciąż takie oczywiste mimo „końskiej dawki” specyfików leczących objawy). Niestety, leży ona daleko poza kompetencjami Europejskiego Banku Centralnego czy nawet samych krajów członkowskich unii walutowej. Obecny kryzys nie zaczął się w strefie euro. Rozpoczął się od kryzysu finansowego w USA i bardzo szybko rozprzestrzenił się na cały świat, wkrótce przekształcając w kryzys gospodarczy. To potwierdza tezę, iż co najmniej od drugiej połowy lat 70. XX wieku, rynki finansowe odgrywają zasadniczą rolę w światowej gospodarce. Można także łatwo zauważyć podobieństwa do natury poprzednich kryzysów – nie tylko Wielkiej Depresji, ale także kryzysów w XIX w. – jak czyni to chociażby francuski noblista Maurice Allais (który podobne analogie odnosił do kryzysu azjatyckiego i rosyjskiego z lat 1997-1998)[6]. Jednak do twierdzenia o podobnej naturze światowych kryzysów z ostatnich dwóch stuleci dodałbym jedną uwagę – dotychczasowe przyczyny obecnie zostały zmultiplikowane. Wcześniejsze kryzysy, z Wielką Depresją na czele, były efektem kreacji pieniądza ex nihilo przez system bankowy. Oznacza to, że banki udzielały zbyt wielu kredytów, w ten sposób kreując wirtualny pieniądz. Co więcej, inwestycje długoterminowe często finansowano funduszami pożyczonymi krótkoterminowo, a liczne kredyty często służyły finansowaniu spekulacji. Przed Wielką Depresją amerykańska giełda przeżyła bezprecedensowy boom, podczas którego Dow Jones w ciągu 4 lat (1925-1929) wzrósł aż o 215% (w tym samym okresie rzeczywisty produkt narodowy brutto wzrósł jedynie o 13%)[7]. Pieniądz wykreowany w czasie hossy, podczas bessy musiał zniknąć, czego efektem było spektakularne załamanie na amerykańskim parkiecie. Krach giełdowy pociągnął za sobą kryzys finansowy, a wkrótce również gospodarczy. Można zatem stwierdzić, że już w okresie międzywojennym (a biorąc pod uwagę kryzysy wcześniejsze – nawet w XIX w.) rynki finansowe miały decydujący wpływ na realną gospodarkę. Jak z powyższego wynika, możliwość kreacji pieniądza czyni systemy finansowe i walutowe niestabilnymi. Jak opis ten pasuje do obecnej sytuacji? Wirtualizacja pieniądza posunęła się znacznie dalej. Współczesne gospodarki stały się całkowicie zależne od rynków finansowych, państwa są zależne od banków, a kreacja pieniądza rozwinęła się do tego stopnia, że wirtualny pieniądz wytwarza dalszy, „jeszcze bardziej wirtualny” pieniądz. Tzw. instrumenty pochodne (derywatywy) osiągnęły tak wysublimowany poziom, że trudno uciec od wrażenia, iż żyją już własnym życiem i nikt nie jest w stanie w pełni go zrozumieć. Proces ten uległ spotęgowaniu przez globalizację oraz powszechne zastosowanie technik komputerowych i dobrodziejstwa Internetu, co maksymalnie uprościło przepływ wirtualnego pieniądza. Jeśli zatem bez większego ryzyka można określić mianem „kreacjonistycznego” system kredytowy, który prowadził do poprzednich światowych kryzysów gospodarczych, jakiego słowa można użyć dla opisania systemu derywatywów, gdzie kreacja jest zwielokrotniona? Powoduje ona coraz większe oderwanie pieniądza od rzeczywistości, co w połączeniu ze zmianami światowego systemu walutowego – rezygnacją ze standardu złota oraz odejściem od systemu Bretton Woods – spowodowało, że waluty utraciły kotwice wiążące je z jakimikolwiek dobrami realnymi. Odejście od ostatniego systemu walutowego, który choć w pewnym stopniu wiązał pieniądz i ograniczał jego kreację, jakim było Bretton Woods, przyniosło niebywały boom na rynkach finansowych. Kreacja pieniądza osiągnęła niespotykaną skalę – dynamicznie rozwinęły się kredyty bankowe, powodując bardzo duże obniżenie realnych stóp procentowych, kursy walut stały się wyjątkowo niestabilne i podatne na spekulację, zaś długoterminowe inwestycje w znacznym stopniu zostały sfinansowane środkami płatniczymi wykreowanymi ex nihilo. Do tego lawinowo rosło zadłużenie administracji publicznych, a deficyt budżetowy powoli stał się oczywistością, pewnym aksjomatem w finansach publicznych. Spekulacja na światowych giełdach została zwielokrotniona przez „nabudowany” system derywatywów. Te wszystkie czynniki powodują, że współczesna gospodarka światowa opiera się na gigantycznej piramidzie długów, długoterminowych obietnic zapłaty oraz wirtualnym pieniądzu, który w każdej chwili można dodatkowo wykreować, przesuwając kolejne zobowiązania na bliżej niesprecyzowaną przyszłość[8]. Tak też postrzegać można wspomniane wcześniej tworzone ad hoc pakiety ratunkowe dla strefy euro. Wirtualizacja pieniądza jest procesem długotrwałym, mającym swe korzenie w XIX w. Wydaje się, że w jego trakcie pieniądz zaczął tracić swoją dotychczas podstawową rolę – przestał być wyłącznie (a ostatnio nawet – zaryzykowałbym twierdzenie – głównie) środkiem ułatwiającym wymianę towarów oraz miernikiem ich wartości, lecz stał się w znacznym stopniu również wirtualnym przedmiotem handlu. Jak to trafnie ujął Allais, „świat stał się ogromnym kasynem, w którym stoliki gry rozmieszczone są pod wszelkimi szerokościami i długościami geograficznymi”[9]. To całkowicie zmienia filozofię pieniądza. Ostatni kryzys ukazuje zaś jasno, że proces ten poszedł zdecydowanie za daleko i niezbędne jest opracowanie nowego światowego systemu walutowego. Można bowiem odnieść wrażenie, że ratowanie obecnego systemu poprzez masową kreację pieniądza, generującą dalsze zadłużenie i konieczność jeszcze bardziej masowej kreacji pieniądza, powoli osiąga kres możliwości. Przypomina to nieco chomika biegającego w kółku – im szybciej biegnie, tym bardziej musi przyspieszać, bo wymusza to na nim kółko. Jednak chomik ma swoją wytrzymałość. Trudno się spodziewać, by inaczej mogło być z systemem finansowym – jak dotąd perpetuum mobile pojawia się wyłącznie na kartach powieści science fiction. Co to wszystko oznacza dla euro? Raczej złe wieści. Koncept wirtualnego pieniądza doświadcza obecnie swojego najpoważniejszego kryzysu strukturalnego, zaś euro jest nie tylko walutą wirtualną, ale również sztuczną. W przypadku wspólnej europejskiej waluty realne problemy gospodarcze państw europejskich połączone są ze strukturalną słabością konstrukcji strefy euro, na co nakładają się głębokie kłopoty systemu walutowego na świecie. Ta wybuchowa mieszanka wieści złych i bardzo złych powoduje, że niezwykle ciężko jest prorokować świetlaną przyszłość dla euro.
Tekst powstał w ramach projektu Stworzenie forum współpracy polskich i czeskich ekspertów z obywatelskich instytucji tworzenia polityki europejskiej, współfinansowanego przez Departament Dyplomacji Publicznej i Kulturalnej Ministerstwa Spraw Zagranicznych w ramach konkursu „Forum polsko-czeskie: wspieranie rozwoju stosunków polsko-czeskich – 2012”. [1] Całkowity rozpad strefy euro – skutki w 2012 r., http://wyborcza.pl/51,101392,11513631.html?i=3. [2] Finowie i Niemcy liczą koszty rozpadu strefy euro, http://forsal.pl/artykuly/641493,finowie_i_niemcy_licza_koszty_rozpadu_strefy_euro.html [3] COMMISSION STAFF WORKING DOCUMENT. IMPACT ASSESSMENT. Accompanying the document PROPOSAL FOR A DIRECTIVE OF THE EUROPEAN PARLIAMENT AND OF THE COUNCIL establishing a framework for the recovery and resolution of credit institutions and investment firms and amending Council Directives 77/91/EEC and 82/891/EC, Directives 2001/24/EC, 2002/47/EC, 2004/25/EC, 2005/56/EC, 2007/36/EC and 2011/35/EC and Regulation (EU) No 1093/2010, Brussels, 6.6.2012, s. 10, http://ec.europa.eu/internal_market/bank/docs/crisis-management/2012_eu_framework/impact_assessment_final_en.pdf [4] Konrad Szeląg, A Single Fiscal Policy in the Euro Area: Vision or Utopia?, National Bank of Poland. Working Paper No. 46, Warsaw, March 2008, p. 5. [5] Tamże, p. 6-7. [6] Maurice Allais, Obecny kryzys światowy. Potrzeba dogłębnych reform instytucji finansowych i walutowych, tłum. Szczęsny Zygmunt Górski, http://www.pte.pl/pliki/2/12/Allais%20Maurice%20Obecny%20kryzys%20swiatowy%2018.4.11-1.pdf [dostęp: 16.10.2012]. [7] Tamże, s. 2. [8] Por.: tamże, s. 7-9. [9] Tamże, s. 9. Paweł Ukielski - Doktor nauk politycznych, historyk, wicedyrektor Muzeum Powstania Warszawskiego, pracownik naukowy Instytutu Studiów Politycznych PAN, wydał m.in. "Aksamitny rozwód. Rola elit politycznych w procesie podziału Czechosłowacji" (2007). Współautor prac zbiorowych wydanych przez Ośrodek Myśli Politycznej: "Kryzys Unii Europejskiej. Polska i czeska perspektywa" (2012), "Bezpłodny sojusz? Polska i Czechy w Unii Europejskiej" (2011), "Polska w grze międzynarodowej. Geopolityka i sprawy wewnętrzne" (2010). |