Nowa Warszawa


Rozdział z książki Bicze z piasku. Szkice publicystyczne, Warszawa 1925

 

Istnieją miasta, na podobieństwo dzieci „dobrze urodzonych”, w szczęśliwej chwili poczęte, dla których rozwoju czyniono wszystko: Rzym, Wenecja, Paryż, Wiedeń, Berlin, Petersburg. Błota zamieniano na suszę, wbijając w nie tysiące dębowych słupów, burzono stare dzielnice i wznoszono nowe prospekty, jak Via Venti Settembre w Genui, przewiercano góry i rozsadzano skały. Warszawa należała do typu miast wydziedziczonych, spychanych z linii rozwoju. W jej rozroście, rozkwicie, monumentalności i pięknie znać dzieje jej niewoli. Naturalny rozrost tego miasta, sunący po wysokim brzegu rzeki, z biegiem tej rzeki wstrzymano i zatarasowano, wznosząc cytadelę, ażeby grozić buntownicy zupełnym w każdej chwili zniszczeniem. Centralny jej plac środkowy, niegdyś z pewną myślą nakreślony Plac Saski zniszczono, budując na jego środku niepomiernie wielką cerkiew i nadmiernie wysoką prawosławną wieżę ciśnień. Stylowy, surowy w swych architektonicznych liniach gmach Towarzystwa Przyjaciół Nauk, dzieło i obraz wielkiej duszy Staszyca, skarykaturowano, czyniąc z niego obraz i monstrum duszy Rosji. Miasto rosło samopas, pełzło na wsze strony, albo, jak noga Chinki, wtłoczona w sztuczne więzy, cudacznie pęczniało. W ogromnych odkosach i rozłogach nad Wisłą, gdzie było powietrze dla podrastających pokoleń i miejsce pod najzdrowsze, nowoczesne dzielnice, powstały pustki, albo zaczęły wyrzucać kłęby dymu fabryczne kominy. Z dala od ogrodów i powietrza skupiła się ogromna, przeludniona dzielnica żydowska. Wytoczyły się w pola ulice, na wzór wsi, jak mokotowskie przedmieście, albo spiętrzyły się jedne obok drugich bezładnie stawiane czupiradła w forsownie zabudowanych osiedlach. Dawne, piękne, stylowe Stare Miasto, otoczenie katedry, zamieniło się na brudny i cuchnący zaułek, siedlisko nędzy i rozpusty. Miasto stołeczne niewolniczego kraju z wolna zatracało swe oblicze na terenie najbardziej racjonalnym, jaki tylko można wymarzyć i zgubiło swój zarys nowych dzielnic, który mu nadał ostatni prawowity i obieralny monarcha.

W takim położeniu rzeczy zastała je wieść od tylu pokoleń upragniona: wolność.

Warszawa nie może dotąd zmienić swego dawnego kształtu. Napływ ludności do nowej stolicy wytworzył niebywały brak pomieszczeń, gdy nowych budowli nie widać. I tak oto oswobodzona stolica wolnego kraju w zewnętrznej swojej postaci wygląda wciąż jeszcze jak prowincjonalny gród carskiej satrapii. Lecz niewidzialna, intensywna i gorączkowa praca wre na spodzie. Przygotowują się architekci, inżynierowie i artyści, ażeby wielkie zaniedbane, bezładne miasto opasać nieprzerwaną linią ogrodów, wychodzącą ze zburzonej i zadrzewionej cytadeli, wzdłuż Wisły, do Łazienek i po drugiej stronie nieszczęsnych dzielnic. Tu i tam sypie się w gruzy znak niewoli – stara, niepotrzebna cerkiew. Tu i tam wynurza się spoza rusztowań piękna szkoła nowoczesna. Wre praca nad odbudową mostu Poniatowskiego i przebijaniem tunelu nowej linii kolejowej. Dawny cyrkuł policyjny na Podwalu nie może pomieścić ani jednej części zbiorów Muzeum Narodowego, wychyla się z rumowisk Teatr Narodowy, a nowe linie tramwajowe nie mogą zaspokoić potrzeby lokomocji mieszkańców przedmieść, straszliwych w swym wyglądzie zewnętrznym i niebezpiecznych w swym usposobieniu moralnym. Warszawa, miasto milionowe, która w chwili wyjścia Rosjan miała dwa miejskie gmachy szkolne, dziś ma ich 23. Gdy w roku 1918 liczyła ogółem dzieci w wieku szkolnym 120.000, a z tej liczby 30.000 uczyło się w szkołach miejskich i 21.000 w szkołach innych, dziś w szkołach miejskich uczy się 69.500 dzieci, w szkołach innych 27.500. Nie uczy się jednak jeszcze wcale 25.000 analfabetów. Dzieci proletariatu z braku lokalów szkolnych właściwych nie tyle uczą się, ile chodzą na dwie zmiany do wynajętych mieszkań i domów. Dla pomieszczenia wszystkich dzieci, żądnych nauki, w szkołach miejskich potrzeba by jeszcze przeszło 350 gmachów szkolnych. Jest tedy nawet pewna dysproporcja w tempie wznoszenia świetnych gmachów gimnazjalnych, których widok serca nasze raduje i dumą napełnia, a tą okropną tragedią, jaką ukazuje szkółka powszechna, brudna, ciemna, zapchana, z nauczycielem jednym na setkę dzieci, omdlewającym w pracy i zaduchu. Miasto czyni, co może, w ramach swego budżetu. Na rok 1925 przeznacza 8.810.000 złotych na budowę 12 szkół powszechnych o 150 oddziałach, mieszczących około 6.000 uczniów, licząc po 40 dzieci na oddział. Dźwiga się również szkolnictwo zawodowe, ma powstać szkoła zdobnicza, przystąpiono do budowy Muzeum Narodowego, wskrzeszono teatr imienia Bogusławskiego, ażeby w nim pokazać uboższym rzeszom Warszawy nowe formy teatralne, zatroskano się o kulturę muzyczną dalekich dzielnic. Brak parków i rezerwuarów powietrza sprawia, iż młode pokolenia karleją, iż straszliwie szerzy się gruźlica. Dziecko proletariackie musiałoby przemierzyć olbrzymią przestrzeń zaludnionego miasta, ażeby się dostać do jakiejś dziedziny zadrzewionej. Sunąc nad samą ziemią, wdycha najgorsze miazmaty i zaduchy, gazy, dymy i zarazki, albo ulega zgnieceniu w natłoczonym tramwaju. Warszawa nowoczesna winna dążyć do pobudowania elektrycznych kolei, które by wywoziły ludność ubogich dzielnic do przepięknych lasów wilanowskich, natolińskich, kabackich, oborskich, tych naturalnych parków wielkiego miasta, przestworów czystego powietrza, oraz odrodzić, zasadzić na nowo i przemienić na park narodowy kampinoską puszczę. Z jakąż ulgą i nadzieją patrzymy na plan plantacji miejskich, okalających ogromne, bezdrzewne miasto! Z jakąż tęsknotą obejmujemy okiem wieniec ogrodów, złączony w pas drzew nad Wisłą, tym najbliższym i najobszerniejszym rezerwuarem powietrza, zawiązek przyszłego, wielkiego, nadwiślańskiego parku!

Nie jest to, zapewne, rzeczą ludzi pióra wykreślać linie rozwoju miasta, wyznaczać miejsce na aleje, place, pomniki, gmachy publiczne. Powinni to czynić ludzie powołani, to znaczy specjaliści, dzieła swego świadomi. Lecz w Polsce zbyt mało również waży opinia publiczna. Jeżeli za czasów niewoli, w warunkach najmniej sprzyjających, wbrew opinii powszechnej, ten i ów z artystów słowa mógł głosić śmiało, swój tajny sen o szpadzie, a głosił go w szczęśliwej chwili, gdyż sen się spełnił aż do najdrobniejszego szczegółu – bo szpada broni całości i honoru mocarstwa polskiego – to można również narzucać dzisiejszemu ogółowi sen o przyszłej Warszawie.

Jest to głos wolnej opinii publicznej.

W tej chwili aktualną jest sprawa pomnika dla bojowników niepodległości, który ma być wzniesiony na Placu Saskim, po zburzeniu cerkwi prawosławnej. Dają się również słyszeć głosy o konieczności zmiany nazwy „Plac Saski” na „Plac Bolesława Chrobrego” z tej racji, iż w roku bieżącym naród nasz święci pamiątkę wielkiego króla, a nazwa dzisiejsza placu przypomina chwile niesławy narodu.

Ani pierwsza, ani druga myśl nie wydaje mi się szczęśliwą. Nie należałoby spieszyć się z budowaniem pomnika wolności lub łuku tryumfalnego. Podobnie, jak człowiek dostojny gardzi tryumfem, powinien by tym uczuciem gardzić naród wolny i dostojny w swym jestestwie. Również nie należałoby załatwiać się z pamięcią założyciela państwa, jak to mówią krakowskim targiem: za pomocą zamiany nazwy. W Krakowie to bowiem teatr imienia Fredry zamieniono na teatr imienia Słowackiego, gdy wypadło święcić rocznicę tego poety. Za czasów Chrobrego, po tej polanie, czy po tym zagajniku, gdzie dziś cerkiew na poły zburzona jeszcze sterczy, błądziły jelenie czy dziki, a lisy kopały swe nory. Dopiero za czasów saskich, dobrowolnie, wolną wolą stanów szlacheckich obieranych królów polskich, zakreślony został i obstawiony budowlami ten kwadrat czystego pola, dziś Placem Saskim nazywany. Plac ten w swej przyszłej pustce i nagości zawrze swą historię, której nie należałoby niczym innym zakrywać, lecz właśnie trzeba by ją odsłonić w całym jej surowym a bezprzykładnym w naszych dziejach pięknie. Bo to tutaj przecie ćwiczył „swe” wojsko polskie impostor, najeźdźca, ohydny „cesarzewicz”. A w szeregach tego wojska stał Jan Henryk Dąbrowski i maszerował Józef Chłopicki. Gdy pewnego dnia cesarzewicz znieważył publicznie oficera nazwiskiem Śląski, ten, nie mogąc ani zmyć zniewagi, według praw obowiązujących człowieka honoru, a nie chcąc ściągnąć na kraj zemsty carów, gdyby zabił tyrana, sam podszedł do bariery, oparł na niej rękojeść szpady i rzucił się piersiami na jej ostrze. Tak samo innego wielkiego dnia, z tejże przyczyny przebił się oficer, nazwiskiem Wilczek. Ci dwaj rycerze, zapewne nic nie słyszeli o harakiri, formie dochodzenia swej jasnej sławy i swego prawa honoru, praktykowanej przez samurajów japońskich, ale ją w swych wzniosłych duszach sami wynaleźli i w dziejach polskiej sprawy krwią wypisali. Na tym to placu hodowały się dusze żołnierzy spod Wawra, spod Dębego, spod Stoczka, spod Ostrołęki. Na tymże miejscu, w ciągu długich lat stał pomnik „Polaków poległych za wierność swojemu monarsze”. Na tymże miejscu stanęła cerkiew, która miała na wieki dzwonić Polsce w dzwon pozgonny. Oczy nasze przez długi szereg lat musiały patrzeć na pomnik i na cerkiew! Może należało było ściąć złote kopuły, jakby się głowę caryzmu w Polsce ścinało, a w rubasznym cerkwi czerepie uczynić mauzoleum narodowe i grobowiec bohaterów. Lecz skoro, na skutek rozkazu władzy, znika już cerkiew, powinien zostać sam jeno pusty plac. Rycerz, któremu Bóg powierzył honor Polaków, wyciąga nad nim krótki miecz. To krew Śląskiego i krew Wilczka, on krótkim mieczem salutuje. To szyki duchów żołnierzy Wawra i Ostrołęki on pozdrawia. Na tym miejscu wielkiej niesławy i wielkiej sławy nie powinno się wznosić innego pomnika. Na środku wielkiego placu brązowa na płask tablica z wymienieniem nazwisk i lapidarną cnoty pochwałą. Nie zawadzi ta tablica, jak nie zawadza kamień na rynku krakowskim w miejscu, gdzie przysięgał Kościuszko, albo kamień na wielkim placu Florencji w miejscu, gdzie spalony był Savonarola; nie zatrzyma stopy gwałtownej maszerujących w piorunowym pochodzie pokoleń przyszłych żołnierzy, ukazujących sprężystość swych nóg, moc swych płuc, niezwyciężoność swych ramion przed nieśmiertelnym wodzem ze spiżu.

Tak, zdaje się, winny być uwidocznione dzieje niewoli i niepodległych usiłowań. Przyszła wielka Warszawa dla symbolów wolności polskiego rodu gdzie indziej musi poszukać miejsca i gdzie indziej położyć swe znaki. Plac Saski w dziejach narodu jest tylko epizodem. Książę Józef Poniatowski jest wodzem pokoleń, lecz niedawną jest chwila jego urzędu. Naród polski jest starodawny. Dzieje jego są zamierzchłe. Kędyś na skrzyżowaniu i u wylotów przyszłych, okalających miasto długich alei, ginących w odległości, w dali, we mgle, jako przeszłość narodu, zapewne na pustym dziś mokotowskim polu stanie świątynia Opatrzności. Świątynia ta była ślubowana Bogu Wiecznemu w chwili ognistego podwyższenia duchów. Więc stanąć musi. Świątynię tę wznieść się powinno, gdyby nawet nie była ślubowana. Z łona ziemi, za dni naszej młodości niewolniczej, okutej kajdanami, chłostanej batem wszelakich zniewag, jakie tylko dzikość egoizmu, diabelstwo duszy posiepaczej powziąć może, a dzisiaj wolnej i samowładne, winien się podźwignąć, poderwać ku niebu sprawiedliwemu i miłosiernemu ten znak ekstazy rodu polskiego, podzięka za wolność. Świątynie potrzebne są oczom rzesz ludzkich, ażeby świadczyły i wołały o zwycięstwie nad szatanem i w naszych własnych sumieniach, o zwycięstwie sprawiedliwości i miłosierdzia. Nie wzniesie takiej świątyni pokolenie dzisiejsze, oszołomione wolnością, czyli takie, które na skroń niewolniczą przywdziało prastary Bolesława Chrobrego szołom wielkiej wolności. To pokolenie chwieje się jeszcze pod ciężarem wielkiego szołomu, myli się w zamiarach i lęka się podszeptów wielkiej swej duszy. Lecz pokolenie to może oborać wołami granice przyszłej świątyni na pustym polu i wkopać w głuchą ziemię fundamenty. Podrastają już synowie i córki wolności, których pleców bat niewoli nie hańbił. Kryją się kędyś w zastępach młodzieży, w łonie ludu wielcy artyści, którzy dzieło poczną i wydźwigną. W duszy dzisiejszego pokolenia, po zduszeniu starych grzechów, które w niej pokutują, musi się ocknąć virtus, cnota męstwa, muszą się ocknąć, zrodzić, dojrzeć i skamienieć rózgi z wetkniętym w nie toporem praw, osnutych na dwu boskich początkach, na sprawiedliwości i miłosierdziu. Wielkie, krańcowe, społeczne reformy, które dadzą ziemię, chleb, ludzkie mieszkanie i ludzką godność wsiom prostaczym, ciemnym, ubogim, co w twardym swym bytowaniu nie odbiegły od modły istnienia za dni Bolesława Chrobrego; wielka praca oświatowa, która tchnie wiedzę, naukę, prawdę w tłumy spragnione; ogromne podźwignienie wszystkiego, zrównanie wszystkiego w słońcu wolności, cokolwiek żyje i pracuje za chorągwiami, stojącymi u granic – sprawią, iż lud polski w całym swoim ogromie będzie społem budował świątynię Opatrzności. Któż może wiedzieć, jakie będą jej kształty? Nie będzie pewnie ani romańska, ani gotycka, ani barokowa, ani empirowa. Będzie jakaś inna, przeszła i przyszła. W murach jej będzie zaklęta wiara ludu polskiego i jego entuzjazm. Na tę wiarę i na ten entuzjazm muszą znaleźć formę przyszli artyści.

Dzisiejsze pokolenie może nazwać puste pole, gdzie stanie świątynia Opatrzności, polem Bolesława Chrobrego. Tam to, u wrót świątyni stanie pomnik tego króla. On, bowiem, w wielkiej swej duszy państwo polskie począł i w granicach szerokich mieczem je osadził. Dotarł do morza, zagarnął ujście Wisły, na prawym jej brzegu wziął pod swe panowanie świeżą wodę. Brał w łyka zachodnie, połabskie ludy, żeby je o moc polską oprzeć i z jarzma niemieckiego wydrzeć.

Odepchnął na wschód ruską potęgę, minął Tatry i Beskidy, wparł się w niskie Morawy. Był głębokim i przebiegłym politykiem. Na Forum Romanum miał sojuszników w Krescencjuszach, gdy się przeciw niemieckiej potędze burzyli. Zdołał zniewolić cesarza Ottona Trzeciego, iż go za swego przyjaciela uznawał. Najcudowniejszą postać średniowiecza, Wojciecha Świętego, na ręku piastował.

Postać tego Napoleona zamierzchłych Polski początków powinna stanąć u bramy świątyni Opatrzności. Jest to bowiem ojciec naszej ojczyzny. Jest to wyraziciel naszego ogromu.

Anglicy obok Westminsterskiego Opactwa i przed gmachem swego parlamentu postawili jedną tylko postać – króla Ryszarda Lwie Serce, na znak, iż lwie serce mieć trzeba w piersi, skoro kto chce zwać się Anglikiem. I każdy Anglik, mijając ten konny posąg, patrząc ze wzruszeniem i czcią na Westminsterskie Opactwo, grobowiec tylu wielkości i na parlament, siedlisko takiej potęgi, uznaje pewnie, jakiekolwiek by żywił mniemania, iż dobry uczyniono wybór, umieszczając w tym miejscu wyraz wszystkiego, co jest angielskie – Ryszarda Lwie Serce.

Francuzi przed swą katedrą Notre Dame de Paris postawili konny posąg Karola Wielkiego na znak, iż wielkość w sercu mieć trzeba, skoro się jest Francuzem. I każdy Francuz, patrząc na posąg, osnuty tylą legend o nieśmiertelnych czynach wojennych, słyszy zapewne w duszy swej głos złotego rogu bohatera.

Na Kapitolu w Rzymie stoi konny posąg Marka Aureliusza, którego lud rzymski nazywał „pociechą rodu ludzkiego”, w jego postaci, w przyjaznym ruchu ręki widząc umieszczone wszystkie skarby mądrości filozofa, posiadającego władzę.

Król Bolesław, założyciel węgłów Polski, nosi nazwę Chrobry. Wyraz ten zamarł w języku, usechł i zginął w mrokach przeszłości. Nigdy już, nikogo i niczego nie określamy takim przymiotnikiem w dzisiejszej naszej mowie. W jednym tylko wypadku ten zgasły i nieznany nam wyraz jest zrozumiały, użyteczny i dzisiejszy: gdy mówimy o królu Bolesławie. Trzeba jednak, żeby ten wyraz ożył. Trzeba, żeby cały nasz naród, rzucony między paszcze dwu sąsiadów, dwu plemion – lwów, które go już tak straszliwie w chwili nieszczęścia poszarpały na sztuki – stał się chrobry, jak tamten zamierzchłych naszych dziejów twórca. Trzeba, żeby naród nasz z chrobrą potęgą na wschód i zachód odtrącał napastników, żeby brał w łyka plemiona pobratymcze nie po to, by je ujarzmiać, lecz by je właśnie z niewoli ościennej wyrwać, by je wolnymi i sobie równymi we wszelkim prawie uczynić, ażeby strzegł brzegu morskiego, jako źrenicy wolności, ażeby się wparł w Tatry, wielkie swe ognie w Śląsku rozpalił, ażeby wydarł ze szponów niemieckiego zaborcy prawy brzeg Wisły i całe plemię mazurskie. Te swoje chrobre czyny naród zawrzeć powinien w postaci bohatera u wrót przyszłej katedry.

Wewnątrz niej, pod jej dachem spoczną kości rozproszone po ziemi, które wciąż wzywają – „o grób dla kości naszych na ziemi naszej”...

 

Warszawa, 1 Marca 1925.

 

Wyświetl PDF