II RP - dyplomacja od podstaw (wywiad)


II RP

Rozmowa z prof. Markiem Kornatem

 

Panie Profesorze, na początek chciałbym poprosić Pana o ocenę jakości polskiej służby dyplomatycznej II RP. Po drugie, jak przedstawiała się na tle podobnych instytucji w innych państwach – zarówno pod względem ludzkim, jak i organizacyjno-finansowym?

 

Prof. Marek Kornat (Uniwersytet Kardynała Stefana Wyszyńskiego): Postawił Pan pytanie bardzo ogólne, które zarazem zawiera kilka szczegółowych, ważnych zagadnień. Nie wszystkie jestem w stanie wyczerpująco przedstawić w formie wywiadu. Myślę, po pierwsze, że Polska była tym państwem w Europie, oczywiście nie jedynym, które powstało praktycznie z niczego jako nowy podmiot prawa międzynarodowego. Ponieważ państwo nasze nie istniało przed rokiem 1914 w jakiejkolwiek samodzielnej formie, konieczne było stworzenie służby dyplomatycznej od podstaw. Tu należy wyróżnić jej cztery komponenty. Po pierwsze, byli to dyplomaci związani z Komitetem Narodowym Polskim Romana Dmowskiego, który prowadził, jak wiadomo, szeroką akcję dyplomatyczną, wychował w jego strukturach cały szereg adeptów służby zagranicznej dla nowej Polski. Przez KNP przeszli chociażby późniejsi ambasadorzy w dobie Becka: Tadeusz Romer czy Józef Lipski. Byli nimi także jego bliscy współpracownicy (Maurycy Zamoyski, Erazm Piltz, Władysław Sobański). Po drugie, funkcjonowały środowiska związane z Naczelnym Komitetem Narodowym stworzyły inny segment już w trakcie I Wojny Światowej, a mam tu na myśli takie osoby jak np. Władysław Baranowski, Adam Tarnowski albo Witold Jodko-Narkiewicz. Po trzecie, z kół związanych z Józefem Piłsudskim i jego obozem politycznym, z którego wywodzili się chociażby ministrowie Stanisław Patek czy August Zaleski. Służby zagraniczne państw zaborczych nie przyniosły nam kadrowego zasilenia – za wyjątkiem służby austro-węgierskiej, z której przyszli do MSZ tak wybitni dyplomaci jak Władysław Skrzyński (wiceminister w r. 1919), Aleksander Skrzyński, szef resortu w l. 1922—1923 i 1924—1926 albo Jan Szembek (zastępca ministra w latach 1932—1939). Wreszcie, zaraz po odrodzeniu państwa zdołano sięgnąć po nowy „materiał ludzki”. Zaczęto powoływać do służby dyplomatycznej (zamiast do wojska) młodych ludzi – najczęściej z rodzin arystokratyczno-ziemiańskich, dziedziczących tradycje służby publicznej, mających znajomość języków i rozmaite koneksje z wyższymi sferami społecznymi Europy. Praktyki te spotykały się z krytyką kół lewicowych, stawiających kierownictwu dyplomacji zarzut, że bazuje kadrowo na konserwatywnym ziemiaństwie. Utarł się nawet frazes, iż w MSZ służą zasadniczo „arystokraci i Żydzi”.

 

A po odzyskaniu niepodległości?

Z upływem czasu, w wolnej Polsce ukształtował się pewien system doboru kadr dyplomatycznych. Stabilizację osiągnął on w latach trzydziestych, już w drugim dziesięcioleciu niepodległości, kiedy polityka zagraniczna znajdowała się w rękach ministra Józefa Becka. Podjęto wtenczas wysiłki na rzecz wypracowania modelu rekrutacji do służby zagranicznej w ten sposób, by pracowali w niej ludzie mający za sobą wyższe studia najlepiej z zakresu prawa lub ekonomii, choć nie był to warunek sine qua non. Przechodziło się dość skomplikowany egzamin wstępny w Warszawie, opisany chociażby we wspomnieniach Jana Meysztowicza. Dla podniesienia jego rangi przewodniczącym komisji egzaminacyjnej był wiceminister spraw zagranicznych Jan Szembek. Na ów egzamin składały się pytania z prawa międzynarodowego, ekonomii politycznej, historii dyplomatycznej, historii powszechnej i dziejów Polski. Egzamin zdawało się w języku francuskim a nie polskim. Obowiązywała zasada biegłej znajomości dwóch języków obcych. W ten sposób próbowano wykształcić nową kadrę. Beck starał się odmłodzić służbę zagraniczną. Pozbył się wielu przedstawicieli „starej gwardii” – związanej z narodową demokracją. Koncepcjom Piłsudskiego niewątpliwie odpowiadała myśl, aby ograniczać czy też eliminować ludzi powiązanych z masonerią, aby unikać ukrytych zależności zewnętrznych. Jednak nie przeszkadzało to powierzyć tekę spraw zagranicznych Zaleskiemu. Szef Biura Personalnego MSZ w dobie Becka Wiktor Tomir Drymmer uchodził za dobrego organizatora, cechującego się wszakże dyktatorską ręką. Beck za największą zaletę dyplomaty uważał umiejętność niezależnego myślenia i nieulegania wpływom i naciskom czynników obcych. Innymi słowy, państwo obce nie powinno imponować polskiemu przedstawicielowi zagranicą.

 

Jak należy ocenić te działania i ludzi odpowiedzialnych za służbę dyplomatyczną na tle innych państw, zarówno naszych sojuszników, jak i wrogów?

Jeżeli mówimy o przyjaciołach, to mamy na myśli przede wszystkim Francję i Wielką Brytanię. Na ich tle ciężko dokonywać porównań. Obydwa te państwa posiadały kadry mające długą i nieprzerwaną tradycję apolitycznego korpusu służby publicznej. Jest ona niezwykle silna w obydwu państwach. W Wielkiej Brytanii motywem jest służba Koronie Brytyjskiej. We Francji, mimo republikańskiego charakteru państwa, nie istniał system łupów, czyli zawłaszczania np. tek ambasadorskich przez dane stronnictwo zdobywające władzę w wyborach do izb ustawodawczych. W centrali na Quai d’Orsay kluczowy był Departament Polityczny, którego kierownictwo zawsze znajdowało się w rękach doświadczonych dyplomatów (de Margerie, Paleologue, Berthelot, Massigli).

 

Czy dla polskich elit oba modele i tradycje były punktem odniesienia do budowania służby dyplomatycznej?

Myślę, że preferowany był model francuski. Kluczowa rola Departamentu Politycznego w strukturze MSZ oznaczała kopiowanie wzorów francuskich. Sięgano też poniekąd do rozwiązań niemieckich i austriackich stanowiły dla nas punkt odniesienia – zwłaszcza w organizacji służby konsularnej. W organizacji polskiego MSZ nie było funkcji sekretarza generalnego resortu, którego osoba nie zmienia się wraz z odejściem ministra. Tak było Francji, a w Niemczech działał podobny urząd o nazwie „sekretarz stanu”. Mówiąc krótko, dążono do stworzenia apolitycznego korpusu urzędniczego, co wszakże wymaga lat praktyki. Utrzymywano, iż powinien on kierować się lojalnością i wiernością państwu. Szczególne miejsce winni zajmować w nim kierownicy placówek, a więc ambasadorzy i posłowie. Stanowiska te chciano powierzać ludziom mającym nie tylko umiejętności analityczne, ale także konceptualizacyjne. Warto pamiętać, że od dyplomaty wymaga się zasadniczo trzech kluczowych umiejętności: analizy sytuacji bieżących problemów i zwięzłego ich przedstawiania dla centrali resortu, po drugie, umiejętności formułowania zadań dla własnej polityki, czyli wykładania i tłumaczenia własnych racji, wreszcie umiejętności prowadzenia rokowań. Jeśli porównujemy pod tym względem Polskę z krajami wrogimi, w przypadku Niemiec mimo wszystko mamy do czynienia z apolitycznym korpusem dyplomatycznym, co uległo pewnemu osłabieniu w okresie istnienia III Rzeszy i po objęciu steru przez Joachima von Ribbentropa. Z kolei w Rosji Sowieckiej służba zagraniczna stanowiła element ustroju państwa. Powstawała w oparciu o elity bolszewickie, w znacznej części była nasycona funkcjonariuszami służb specjalnych. Tych rozwiązań polska dyplomacja nie mogła naśladować. Niska jakość kadr dyplomacji sowieckiej (poza pewną liczbą wyjątków na stanowiskach ambasadorskich) nie ulega wątpliwości. Jednak nie powinno nam to przesłonić umiejętności Maksyma Litwinowa, który do perfekcji opanował „żonglerkę” frazesami demokratycznymi  w służbie sowieckiego ekspansjonizmu. Sowieci byli w stanie osiągać cele swej polityki – z powodu umiejętnego wygrywania sprzeczności interesów między państwami należącymi do światowego „systemu kapitalistycznego”. W l. 1922—1933 było to współdziałanie z Niemcami przeciw mocarstwom Zachodu, w dobie Hitlera Moskwa podjęła orientację na Zachód przeciw III Rzeszy (nie zrywając jednak z nią relacji gospodarczych).

 

Jakie wnioski nasuwają się z tych porównań?

Moim zdaniem, ocena jakości polskiej służby zagranicznej doby drugiej naszej niepodległości musi być jednoznacznie pozytywna. Podkreślał to już wielokrotnie prof. Piotr Łossowski, wybitny znawca polskiej dyplomacji II Rzeczypospolitej, a moja ocena jest całkowicie zbieżna z jego osądem. Na przestrzeni tak krótkiego okresu czasu (dwudziestu lat niepodległości) jakiego doświadczyliśmy po 1918 r., zrobiliśmy jako państwo bardzo dużo w kierunku stworzenia profesjonalnej, apolitycznej służby dyplomatycznej. Stawała się ona dobrze wyspecjalizowanym aparatem urzędniczym, której coraz lepiej w moim głębokim przekonaniu sprawował swoje funkcje. W latach trzydziestych mieliśmy zarówno grupę młodych ambasadorów (Edward Raczyński, Józef Lipski, Juliusz Łukasiewicz), ale też znaczny zespół młodych dyplomatów wychowanych już w nowej Polsce – apolitycznych urzędników-państwowców. To prawda, iż za czasów ministra Becka, przyszło do MSZ sporo oficerów wojskowych do służby zagranicznej. Zostali oni odkomenderowani z armii. Jednak w przeważającej większości były to osoby bardzo dobrze znające realia polityczne. A więc nie powiedziałbym, że ich działalność stanowiła obciążenie dla polskiej dyplomacji.

 

A czy uprawnione jest porównywanie dokonań w tym zakresie II i III RP?

W moim głębokim przekonaniu nie może być mowy o porównywaniu kadr wchodzących do struktur dyplomacji II Rzeczypospolitej z tymi, jakie zostały odziedziczone po okresie PRL w roku 1989. Był to aparat przesycony ludźmi tajnych służb. Pod rządami ministra Krzysztofa Skubiszewskiego nastąpił proces kooptacji nowych ludzi do starego aparatu, ale nie wymiany struktur. Na ile wykorzystaliśmy ostatnie dwudziestopięciolecie na budowę profesjonalnej służby zagranicznej – nie sposób odpowiedzieć w zwięzłym wywiadzie. Mój pogląd jest raczej pesymistyczny. Podsumowując, moja ocena międzywojennej służby dyplomatycznej jest wysoka. Nie jest moją intencją dążenie do jednostronnej gloryfikacji osiągnięć Polski lat 1918—1939, ale na pytanie o aparat służby zagranicznej, odpowiedź musi być jednoznacznie pozytywna.

 

Jak w II RP kształtowały się relacje pomiędzy wywiadem a dyplomacją? Czy wywiad należycie wspierał służbę dyplomatyczną?

Oddział II starał się wspierać działania dyplomacji. Na ogół też prawidłowo oceniał położenie Polski. Współpraca MSZ i wywiadu należy do rutyny każdego nowoczesnego państwa. Aparat wywiadowczy jest rodzajem sieci informacyjnej, który jest podporządkowany Sztabowi Głównemu. Sztab Główny komunikuje do Ministerstwa Spraw Zagranicznych określone informacje. Szczególnym rodzajem służby nie wywiadowczej, ale informacyjnej jest funkcja attachés wojskowych. Stanowi ona rodzaj „białego wywiadu”, a polega na gromadzeniu drogą legalną informacji o siłach zbrojnych danego państwa. Te wiadomości meldowane są do Sztabu Głównego. On zaś dokonuje ich selekcji i przekazuje niektóre z nich do MSZ. Taki system działał przez cały okres międzywojennej Polski. Należy zresztą dopowiedzieć, że w zakresie tej współpracy (MSZ + wywiad + attachés wojskowi) nie da się wymyślić niczego lepszego, czy też bardziej innowacyjnego, niż wspomniana przeze mnie normalna praktyka. Oczywiście praca wywiadowcza w państwie totalitarnym, takim jakim była sowiecka Rosja, stwarzała ogromne trudności. Dyplomata (nie mówiąc już o oficerze wywiadu) stawał w takich warunkach wobec bardzo poważnych trudności, a często niemożliwości pozyskiwania jakichkolwiek informacji, nie licząc tych, które dostarczała lektura prasy sowieckiej i rozmowy w miejscowym zagranicznym korpusie dyplomatycznym.

W państwie totalitarnym, nie tylko wszystkie strategiczne decyzje polityczne zapadają w ścisłej tajemnicy, jeśli nie w umyśle dyktatora, to w ramach wąskiej elity politycznej. Nawet u wyższych urzędników państwowych panuje też strach przed kontaktami z dyplomatami obcymi. Tym bardziej nie sposób wyobrazić sobie normalne rozmowy. Wobec takiego modelu decyzyjnego i skuteczną polityką izolacji własnego społeczeństwa od przedstawicieli zagranicy, każdy wywiad nie może nie być bezsilny.

 

Może Pan Profesor podać jakiś przykład?

W roku 1939 wywiad polski niewątpliwie zawiódł, nie rozpoznając możliwości zawarcia paktu Ribbentrop-Mołotow. Ale nie można, moim zdaniem, na tej podstawie uogólniać oceny jego, dochodząc do konstatacji, że była ona całkowicie bezużyteczna i poniżej możliwości. Pamiętajmy, iż służby dyplomatyczne niektórych państw zachodnich (Francji i Stanów Zjednoczonych, a w pewnej mierze i Włoch) weszły w posiadanie ściśle tajnych informacji o treści tajnego protokołu z 23 sierpnia 1939 r., ale nie w następstwie zasług wywiadu, tylko celowych „niedyskrecji” przedstawicieli niemieckiej dyplomacji. Dobrze znana pozostaje indywidualna akcja anty-naizsty jakim był I sekretarz ambasady Rzeszy w Moskwie Hans von Herwarth, który o treści tajnego protokołu zawiadomił amerykańskiego chargé d’affaires Charlesa Bohlena. Ten zawiadomił o pozyskanych rewelacjach ambasadora USA Steinhardta. Steinhardt z kolei nadał do Waszyngtonu słynny telegram z 24 sierpnia. Jednak takie momenty jak w sierpniu 1939 r. historia stwarza nader rzadko. Zwykła praca wywiadowcza czasów pokoju to nie konfrontacja ze spektakularnymi wydarzeniami, ale przede wszystkim codzienna analiza sytuacji danego państwa obcego, jego położenia. Z tego punktu widzenia patrząc, można sądzić, iż wywiad polski był w stanie dobrze ocenić zagrożenia konferencji w Rapallo w 1922 roku, prawidłowo zinterpretować takie zjawiska jak odprężenie francusko-niemieckie zapoczątkowane przez układy lokarneńskie w roku 1925. Nieźle radzono sobie z rozpoznaniem sowieckich i niemieckich przygotowań do wojny w latach trzydziestych. W każdym zaś razie zawarcie układów o nieagresji z ZSRR i Niemcami w l. 1932—1934 nie osłabiło czujności polskich służb wywiadowczych. Trzeba to podkreślić i ocenić nader pozytywnie.

 

Czy mógłby Pan Profesor wskazać państwo, które koncentrowało największą uwagę polskiego wywiadu? Czy były to Niemcy, Rosja, a może jedno z państw sojuszniczych?

Zdecydowanie była to sowiecka Rosja. A uzasadnienie tej odpowiedzi jest następujące: nie było żadnych wątpliwości, że mamy dwóch wrogów – Niemcy i Rosję. Ale zarówno w okresie weimarskim, jak i nazistowskim, w Warszawie uważano, że nasz zachodni sąsiad jest mimo wszystko znacznie bardziej obliczalny niż państwo bolszewików. Pojawiła się hipoteza, sformułowana przez koła wojskowe – jej zwolennikiem był marszałek Piłsudski – że w obliczu ciężkich trudności wewnętrznych, czyli groźby przewrotu i upadku systemu komunistycznego, kierownictwo sowieckie może podjąć decyzję o rozpoczęciu wojny zaborczej w celu rozładowania napięcia we własnym kraju. Kierując się tą hipotezą, polski Sztab Główny dokładał starań, aby analizować położenie wewnętrzne sowieckiej Rosji. Nie będzie odkryciem przypomnieć, iż w r. 1934, marszałek Piłsudski nakazał utworzyć komórkę „Laboratorium” z gen. Kazimierzem Fabrycym na czele, która działając niezależnie od struktur wywiadu, miała systematycznie badać „interna” ZSRR i Niemiec. Gremium to odbyło pewną liczbę spotkań. W jego skład wchodzili inspektorzy armii, oficerowie wywiadu oraz dyplomaci. Niestety po przejęciu kierownictwa armii w roku 1935 generał (a w rok później marszałek) Śmigły-Rydz najwyraźniej nie docenił tej inicjatywy i rozwiązał „Laboratorium”. Piłsudskiego koncepcja „Laboratorium” pozostaje interesująca jeszcze o tyle, że u jej podstaw tkwiło założenie o potrzebie stworzenia komórki alternatywnej dla zwykłych struktur wywiadu. Gdyby ona pracowała po jego śmierci – kierownictwa polityki zagranicznej i armii otrzymywałyby informacje z dwóch alternatywnych źródeł: z II Oddziału i właśnie z „Laboratorium”.

 

Ale w badaniu zagrożenia nie zaniechano podejmowania jakichkolwiek działań? Jak sobie radzono?

Tak. Uciekano się przede wszystkim do obserwacji sił zbrojnych poprzez działanie attachés wojskowych. Po drugie, do pracy wywiadowczej wykorzystywano służbę konsularną – w placówkach dyplomatycznych lokowano oficerów działających pod tak zwanym „przykryciem dyplomatycznym”. Oficer polskiej armii, mający fikcyjny paszport, pracował np. jako wicekonsul albo sekretarz konsulatu. W tej roli podejmował próby zmontowania siatki agenturalnej, a przede wszystkim obserwował stan armii kraju swego akredytowania i przekazywał informacje o tym do Warszawy. Te możliwości stanowiły podstawę operacyjną polskiego wywiadu na ZSRR. Jednak w kulminacyjnej fazie terroru Stalina, tj. w latach 1937—1938 dokonano redukcji konsulatów do czterech – godząc się na propozycje sowieckie przedłożone latem 1937 r. Rosja Sowiecka starała się za wszelka cenę zmniejszyć ilość jakichkolwiek placówek obcych na swoim terytorium, by zminimalizować szansę jakiejkolwiek penetracji ze strony służb zagranicznych.

 

Jak wyglądały relacje pomiędzy polską dyplomacją a międzynarodową opinią publiczną? Czy strona polska wykorzystywała wobec niej jakieś narzędzia wpływu?

Obecność danego państwa w międzynarodowej opinii zależy od jego wizerunku zewnętrznego. Odrodzona Polska nie cieszyła się najlepszą opinią w świecie. Wynikało to z kilku powodów. Niektóre z nich miały charakter czysto historyczny. Funkcjonował w świadomości ludzi Zachodu stereotyp Polski konserwatywnej, antysemickiej i katolickiej. Działał on przede wszystkim w środowiskach liberalnych i lewicowych. Po drugie, Polska była postrzegana jako przeszkoda na drodze do stabilizacji europejskiego ładu pokojowego. Skłócona zarówno z Niemcami jak i Rosją Polska jawiła się zagrożeniem dla pokoju, a nie konstruktywnym komponentem geopolityki europejskiej. Po trzecie, kiedy w r. 1926 marszałek Piłsudski stworzył rząd o charakterze łagodnej dyktatury, wytworzył się na Zachodzie szczególnie nieprzychylny wizerunek Polski. U jego podstaw tkwiło założenie, iż w Warszawie panuje konserwatywna dyktatura wojskowa. Kiedy zaś Piłsudski doprowadził do zawarcia z Niemcami układu o nieagresji w styczniu 1934 r., podniosły się oskarżenia o cichą współpracę z Hitlerem, o blokowanie zbiorowego bezpieczeństwa i porzucenie dotychczasowej polityki zorientowanej na Francję, wreszcie o rzekome planowanie wojny zaborczej przeciw Rosji Sowieckiej. Wciąż na nowo pojawiały się oskarżenia, iż Polska jako „cichy aliant” Niemiec jest zainteresowana zmianami terytorialnymi, na których chce skorzystać. W zachodnich kołach intelektualnych i politycznych sympatyzujących z Sowietami, postrzegano Polskę jako tradycyjnego wroga Rosji, który utrudnia budowę szerszej koalicji mogącej powstrzymać Hitlera. Upatrywano w niej przeszkodę dla stworzenia systemu „zbiorowego bezpieczeństwa” dla Europy, co powraca i dzisiaj echem w rozmaitych wystąpieniach historyków zachodnich.

 

Jak Polska starała się temu przeciwdziałać?

Nie posiadaliśmy wystarczających środków, aby uruchomić własną długofalową politykę informacyjną. Ministerstwo Spraw Zagranicznych dysponowało zbyt małym budżetem, na te cele wydawano mniej więcej jedną dziesiątą tego, co Czechosłowacja. Ale mimo to podjęto pewne działania. Powołano Polski Instytut Współpracy z Zagranicą. Zajmował się on gromadzeniem informacji o Polsce, występujących w podręcznikach i prasie. Były to działania resortu spraw zagranicznych w czasie kiedy jego kierownictwo sprawował minister Beck. Prezesem wspomnianego instytutu był znany ekonomista i prezes Banku PKO Henryk Gruber, zaś jednym z pomysłodawców był Wiktor Tomir Drymmer – dyrektor Departamentu Konsularnego MSZ. Drugą formą działalności promocyjnej było zjawisko inspiracji prasowej. Polega ono na subsydiowaniu publicystów za ogłaszanie pewnych materiałów mających propagować nasz punkt widzenia. Takim publicystą był między innymi emigrant rosyjski Wiktor Poliakow, piszący pod pseudonimem Augur. Opublikował on kilka książek i broszur, a skupiał się na szerzeniu tezy, że Polsce jest niezbędny dostęp do morza, że zabranie jej Pomorza (w tym Gdańska) pchnie ją w strefę wpływów niemieckich, a to oznacza faktyczną utratę suwerenności. „Inspiracja prasowa” niekoniecznie musi oznaczać długotrwałe opłacanie cudzoziemskiego dziennikarza. Może też odbywać się „punktowo”, na przykład poprzez płacenie redakcji jakiejś gazety, by w danym szczególnym momencie zamieściła cykl materiałów prasowych, których teza wspierała by nasze stanowisko. Lista sympatyzujących z Polską bezinteresownie publicystów zachodnich liczyłaby kilkadziesiąt osób. Notabene minister Beck nie uważał on, aby propaganda zagraniczna na wielką skalę była narzędziem niezbędnym do kreowania polityki zagranicznej własnego państwa. Uważał, że kryterium kluczowym jest skuteczność własnej dyplomacji w załatwianiu konkretnych problemów. Jeżeli nie dopuścimy do narzucenia sobie zewnętrznego dyktatu, jeśli w każdym momencie będziemy mieli wiedzę i kontrolę nad tym, jakie decyzje są podejmowane w stosunku do naszego państwa – to wystarczy. Propaganda jest tylko dodatkiem do skutecznej polityki gabinetowej.

 

Minister Beck nie doceniał roli propagandy zagranicznej. A inne znaczące postaci polskiej polityki?

Politykiem doceniającym rolę propagandy zagranicznej był Aleksander Skrzyński, w nieco mniejszym stopniu, ale również August Zaleski. Obydwaj nie uchylali się od konkretnych działań własnych na tym polu. Skrzyński napisał obszerną książkę zatytułowaną „Poland and Peace”, wydaną w Londynie w r. 1924. Kierował się dążeniem, by zachodnia opinia publiczna mogła zapoznać się z jego poglądami na najbardziej palące problemy polityki międzynarodowej. Z kolei w 1925 r. minister odbył podróż do Stanów Zjednoczonych, gdzie wygłosił cykl wykładów w Instytucie Polityki Światowej w Willamstown. Zaleski doprowadził do powołania Towarzystwa dla Badań Zagadnień Międzynarodowych w Warszawie, które skupiło wiele autorytetów historii dyplomacji, prawa narodów i polityki. Zabierał też dość często głos w prasie zachodniej, tłumacząc motywację polityki polskiej. W przeciwieństwie do Skrzyńskiego i Zaleskiego, Beck na ogół nie korzystał z takich instrumentów, ograniczał się do krótkich wywiadów i oświadczeń dla prasy polskiej i zagranicznej. Oczywiście w latach 1933—1939 polscy publicyści prowadzili akcję polemiczną, starając się zwalczać sowiecki i niemiecki punkt widzenia na takie sprawy jak np. dostęp państwa polskiego do morza, czy też położenie mniejszości narodowych w Polsce. Starano się publikować w tak zwanych „językach kongresowych” – francuskim, angielskim – w formie książek i broszur. Jednym z najbardziej aktywnych na terenie międzynarodowym dziennikarzy polskich był Kazimierz Smogorzewski – korespondent w Berlinie w latach trzydziestych. Wcześniej, bo w r. 1926 roku przygotował on interesującą ankietę – odwiedził około stu polityków francuskich i zadał im pytanie, co sądzą o sojuszu z Polską. Na tej kanwie wydał książkę (La politique polonaise de la France. Déclarations d’hommes d’États, Savants, Ecrivains et Publicistes français, Paris 1926). Smogorzewski uzyskał też od Hitlera specjalny wywiad zamieszony w „Gazecie Polskiej” w pierwszą rocznicę ogłoszenia polsko-niemieckiej deklaracji o niestosowaniu przemocy. Wspomnieć jeszcze wypada, iż w oparciu o służbę konsularną i zagraniczną starano się dotować polskie czasopisma dla Polonii zagranicznej. Zwłaszcza wspomniany już szef służby konsularnej Drymmer przykładał do tego zadania dużą wagę. Uważał, że Polacy żyjący zagranicą nie mogą zostać sprowadzeni do roli proletariatu bez aspiracji wyższych – muszą mieć możliwość duchowego i intelektualnego rozwoju, a przede wszystkim pielęgnowania świadomości polskiej.

 

Na ile i w jakim zakresie na kształt polskiej polityki zagranicznej miały czynniki ekonomiczne?

Ogólnie rzecz ujmując, można powiedzieć, że gospodarka jako siła sprawcza, decydująca o statusie państwa na arenie międzynarodowej, nie pomagała odrodzonemu państwu polskiemu w staraniach o realizację narodowych aspiracji. Nie byliśmy krajem najbiedniejszym w Europie – myśleć tak byłoby stereotypem. Rumunia, Finlandia, Portugalia czy Jugosławia były biedniejsze (porównując kalkulację dochodu narodowego na tamten czas). Włochy pozostawały tylko nieco zamożniejsze – posiadając rozwinięty przemysł na północy. Jednak ze względu na katastrofalne położenie geopolityczne nasze zapóźnienia cywilizacyjne ulegały spotęgowaniu. Niemcy, mimo wszystkich perturbacji ekonomicznych w l. 1923 i 1930—1933, stanowiły państwo industrialne i zdolne do wielkich zbrojeń, czego dowiódł swymi wysiłkami Hitler. Sowieci podjęli na drodze „rewolucji odgórnej” forsowną industrializację (i zarazem modernizację). Zapoczątkował ją Stalin w roku 1929, w formie planów pięcioletnich. W tych warunkach, w latach trzydziestych, długo zmagająca się z kryzysem gospodarczym i dotkliwą recesją Polska jawiła się państwem pogrążonym w stagnacji. Nie mogła pozwolić sobie na wystarczające zbrojenia, aby stawić czoła przyszłym wrogom. Proces modernizacji sił zbrojnych zapoczątkowany przez marszałka Śmigłego-Rydza w r. 1936 budzić musi uznanie historyka (na które nie zawsze oni się zdobywają!). Nie przyniósł nam jednak w roku 1939 nowoczesnej armii. Zapóźnienia chociażby w zbrojeniach lotniczych i wojsk pancernych były duże, o czym pisze chociażby szef Sztabu Głównego gen. Wacław Stachiewicz (mam na myśli tom Wierności dochować żołnierskiej). Czynnik gospodarczy okazał się bardzo istotny również w kontekście ambicji integracyjnych Polski, zmierzających do skupienia państw obszaru „Międzymorza” – między Niemcami a Rosją i od Bałtyku do Adriatyku – pod wpływami Polski. Można przyjąć, że gdyby państwo polskie było gospodarczo silniejsze, procesy integracyjne mogłyby być sterowane przez Polskę znacznie bardziej efektywnie. Nie musi to oznaczać, że na pewno przyniosłyby powodzenie. Ale kiedy np. rozpatrujemy polską koncepcję Bloku Rolnego z roku 1930, to widzimy, że postulowane w Warszawie zbliżenie państw rolniczych Międzymorza nie miało większych szans powodzenia, bo państwa te nie wiele wzajemnie mogły sobie zaoferować. Gospodarki Polski i Czechosłowacji były kompatybilne. Polska była rolniczo-przemysłowa a czechosłowacka – przemysłowo-rolnicza. Współpraca obydwu państwa powinna była je zespolić i otworzyć drogę kooperacji politycznej. Jednak różnice polityczne i rozbieżne ambicje do sprawowania przywódczej roli w regionie Europy Środkowej przekreśliły szanse zacieśnienia stosunków. Ale najważniejsza będzie inna konstatacja, na którą chciałbym sobie pozwolić. Otóż problemy gospodarcze Polski międzywojennej, jakiekolwiek by one nie były, nigdy nie prowadziły do przekonania, że należy poddać się naciskom zewnętrznym i ulec dyktatowi zagranicznemu, stwierdzając własną słabość. Nigdy, ani przez chwilę, nie powstała w Warszawie myśl o przyzwoleniu na rewizję granicy polsko-niemieckiej w celu uzyskania pomocy ekonomicznej ze strony naszego zachodniego sąsiada. Prezydent RP Stanisław Wojciechowski powiedział w r. 1925, że „żaden prezydent, żaden rząd, żadne ministerstwo” nie może nigdy dopuścić do sytuacji, by jakikolwiek przedstawiciel Polski prowadził rozmowy o zmianie granic własnego państwa. Tego naród nie zaakceptuje nigdy. W pamiętnym roku 1939 rząd polski odmówił zgody na przyjęcie brytyjskiego kredytu, gdyż był on obwarowany licznymi warunkami dodatkowymi, które godziły w prestiż państwa polskiego. Chodziło o żądanie kanclerza brytyjskiego skarbu w sprawie dewaluacji polskiej złotówki. Last but not least, świadomość gospodarczej dysproporcji sił między Niemcami a Polską nie wymusiła na polskich przywódcach decyzji o kapitulacji. Biorąc te przykłady pod uwagę, można stwierdzić, że wszystkie niedostatki gospodarcze naszego państwa miały mimo wszystko znaczenie ograniczone z punktu widzenia imponderabiliów polityki zagranicznej.

 

Mówił Pan Profesor o ocenach, które krążyły wśród zachodniej opinii publicznej o tym, że Polacy są antysemitami. W tym kontekście chciałbym zapytać o wpływ statusu państwa wielonarodowościowego na kształtowanie polityki zagranicznej – także w kontekście tak zwanego małego traktatu wersalskiego.

Ze statusem państwa wielonarodowościowego, który Polska, jak Pan wspomniał, posiadała w okresie międzywojennym, liczyli się zarówno politycy polscy, jak i elity polityczne naszych sojuszników i również nieprzyjaciół. Dla nikogo nie było to tajemnicą. Jednak polska polityka zagraniczna nie była nigdy kształtowana w imię zasady ustępstw wobec mniejszości narodowych. Słusznie w swym pytaniu wskazał Pan na tzw. Mały Traktat Wersalski. Powiem, iż rzeczywiście był on czynnikiem konstytuującym system ochrony tożsamości mniejszości narodowych. Ustanawiał on jednak system bardzo daleki od efektywności i sprawiedliwości, gdyż nakładał obowiązki ograniczające suwerenność tylko na niektóre państwa. Jego słuszne postanowienia nie zostały przyjęte przez całą społeczność międzynarodową. Był on narzucony tylko państwom Europy Środkowej i Południowej, czyli Międzymorza, w tym przede wszystkim Polsce. Po konferencji w Locarno (1925) traktat ów posłużył mniejszości niemieckiej do składania ciągłych skarg na Polskę przed instancjami Ligi Narodów z tytułu domniemanych (bądź rzeczywistych) szykan czy prześladowań. Przyniosło to znaczne pomnożenie trudności państwa polskiego na terenie międzynarodowym.

 

Jak Polska poradziła sobie z problemami zobowiązań w sprawie mniejszości narodowych? 

W roku 1934 roku Beck jednostronnie wypowiedział realizację postanowień traktatu mniejszościowego. Umotywował swój krok żądaniem „generalizacji” zobowiązań dotyczących mniejszości. Innymi słowy, dopóki postanowienia traktatu nie zostaną rozciągnięte na wszystkie państwa cywilizowane, dopóty Polska nie będzie jednostronnie ich honorować. Drugą oprócz Niemców mniejszością narodową, która wykorzystywała instancję Ligi Narodów, stała się mniejszość ukraińska. W 1923 r., kiedy dyplomacja polska starała się o zatwierdzenie granic wschodnich, złożono zapewnienie o udzieleniu autonomii trzem województwom południowo-wschodniej Polski, stanowiącym region tzw. Galicji Wschodniej. Było to niezbędne dla uzyskania zatwierdzenia granic wschodnich państwa przez mocarstwa sprzymierzone. Zobowiązania tego Polska nie dotrzymała mimo prac specjalnej komisji rządowej z prof. Michałem Bobrzyńskim na czele. Stało się tak ze względu na opór, przede wszystkim polskiej prawicy narodowej. W r. 1930, kiedy marszałek Piłsudski, w obliczu ukraińskich aktów terroru, zdecydował się na tzw. pacyfikację Małopolski Wschodniej – napłynęło do Genewy mnóstwo skarg i petycji. Poruszenie opinii zachodniej było dość silne. Aktywność emigracyjnych kół ukraińskich okazała się znaczna. Niestety ukraińscy patrioci nie zawsze mieli świadomość różnicy położenia swego narodu w Polsce i ZSRR. Podczas gdy w państwie polskim Ukraińców spotykały rozmaite szykany, to w „ojczyźnie proletariatu” głód i ludobójstwo. Dodajmy jeszcze, iż wielonarodowy charakter państwa polskiego nie był powodem sporów na arenie międzynarodowej z Sowietami, przede wszystkim przed Ligą Narodów. Kiedy Sowieci weszli do tej organizacji, Polska wypowiedziała traktat o mniejszościach, o czym już wspomnieliśmy. Notabene Związek Sowiecki nigdy nie zdecydował się na użycie przeciw Polsce argumentu o ucisku mniejszości narodowych na jej terytorium. Tak było do września 1939 r., kiedy to – jak wiemy – w nocie uzasadniającej inwazję Polski argument ten zostanie sformułowany wyraźnie.

 

A sowiecka prasa?

Mas-media sowieckie oczywiście stosunkowo często eksponowały motyw gnębienia mniejszości narodowych w Polsce. Przede wszystkim jednak w propagandzie sowieckiej dominował motyw „Polski faszystowskiej”.

 

Jak było w stosunkach z Niemcami?

W relacjach z Niemcami problematyka mniejszości przechodziła różne fazy swej obecności. W dobie Locarna oskarżenia o ucisk Niemców w Polsce stanowiły kanon propagandy zagranicznej Berlina. W okresie odprężenia w latach 1934—1939, problem położenia mniejszości niemieckiej w państwie polskim wygasł w relacjach Warszawa-Berlin. Został on zasadniczo zdjęty z porządku dziennego. Przywódcy Niemców zamieszkujących Polskę otrzymali nawet polecenie z Berlina, by demonstracyjnie zachowywać się lojalnie wobec państwa polskiego. Także mniejszość polska w Niemczech otrzymała ze strony rządu Hitlera większą swobodę działania. Był to oczywiście chwilowy owoc polsko-niemieckiego odprężenia, ale jednak realny. W roku 1939 propaganda hitlerowska podjęła na nowo najmocniejsze oskarżenia o rzekome prześladowanie Niemców. Historycy (głównie zachodni) łatwo zapominają dzisiaj, że wersalska granica polsko-niemiecka zostawiła po stronie polskiej 750 tys. Niemców (wg. spisu ludności z r. 1931), ale na terytorium Rzeszy żyć musiało ok. półtora miliona Polaków.

 

Jakie w tym pejzażu zajmowała mniejszość żydowska?

Skoro pyta Pan o mniejszość żydowską, rozproszoną na terenie całego państwa, to trzeba powiedzieć, że z punktu widzenia polityki zagranicznej Polski była to sprawa bardzo skomplikowana. Już w pierwszych miesiącach niepodległości zagadnienie to pojawiło się z całą siłą na terenie międzynarodowym. Na przełomie lat 1919—1920, przypomnijmy, miały miejsce wystąpienia i pogromy antyżydowskie, przede wszystkim w tzw. Galicji Wschodniej. Później, kiedy nadszedł niezapomniany rok 1920, padły ze strony polskiej oskarżenia o współpracę ludności żydowskiej z wkraczającymi do Polski Sowietami podczas toczącej się wojny. Rząd amerykański, reagując na naciski Światowego Kongresu Żydów skierował do Polski specjalną misję badawczą, mającą na celu zbadanie i określenie sytuacji tej mniejszości w naszym państwie. Na jej czele stał Henry Morgenthau senior – znany amerykański biznesmen i dyplomata. Między rokiem 1921 a 1939 sprawy mniejszości żydowskiej w Polsce niejednokrotnie bywały przedmiotem rozmaitych, nie zawsze pozytywnych dla Polski komentarzy ze strony opinii międzynarodowej, ale nie miało nigdy miejsca zorganizowane wystąpienie środowisk żydowskich, które byłoby podobne do działań emigracji ukraińskiej w roku 1930 i 1931. Nie da się jednak zaprzeczyć, iż na Zachodzie Polska Odrodzona miała opinię państwa na terytorium którego panuje wyraźne napięcie w relacjach między ludnością polską a żydowską.

 

 

Czy to oznacza, że mniejszość żydowska nie podnosiła na forum międzynarodowym swych skarg na Polskę?

Ludność żydowska nie korzystała z tych możliwości jakie dawał system Ligi Narodów. Nie spowodowało to dla Polski dodatkowych trudności. Ale problem żydowski zajął w polskiej polityce zagranicznej inne, całkiem znaczące miejsce. Należy bowiem pamiętać, że lata trzydzieste to okres intensyfikacji starań polskiej dyplomacji o przygotowanie miejsca emigracji ludności żydowskiej z Europy w Palestynie. Walka dyplomacji polskiej o odblokowanie Palestyny, będącej brytyjskim terytorium mandatowym wymagała koordynacji działań rządów innych państw europejskich. Te starania napotkały silny opór Wielkiej Brytanii. Trzeba podkreślić, iż Polska była jednym z najbardziej aktywnych państw na polu tych wysiłków. Starała się przekonać koła Zachodu, że w państwie polskim żyje znaczny odsetek niezasymilowanej ludności żydowskiej. Jej odpływ do Palestyny lub innego terytorium jest w interesie samych Żydów. Pamiętać trzeba, że doba międzywojenna to także okres znacznej emigracji ekonomicznej ludności polskiej zagranicę. Notabene narodowo-socjalistyczne Niemcy wysyłały podobne komunikaty o potrzebie emigracji ludności żydowskiej z Europy. Hitler mówił o tym jeszcze w styczniu 1939 r. Dzisiaj niestety jest to wykorzystywane jako argument w dyskusjach historycznych o domniemanym „pokrewieństwie” polityki polskiej i niemieckiej, co czyni historiografia niemiecka (ostatnio prof. Rolf-Dieter Müller).

 

 

Jakie motywy stały za decyzją o blokowaniu tego procesu przez Wielką Brytanię?

Wielka Brytania nie była zainteresowana rozwojem emigracji żydowskiej z Europy do Palestyny, obawiając się pogłębienia swych trudności z ludnością arabską. W sierpniu 1938 r. bezowocnie obradowano na temat emigracji żydowskiej na specjalnej konferencji w Evian (jednym z podparyskich miast). Konferencja ta została zainicjowana przez te państwa Europy, które opowiadały się za intensyfikacją emigracji żydowskiej. Ze strony państw Europy Środkowo-Wschodniej, poza Polską, takie stanowisko reprezentował także rząd rumuński, wysuwając niemal identyczne argumenty.

 

Przejdźmy zatem do ostatniego wątku. Jaką rolę dyplomacja wyznaczyła inteligencji? Czy starała się ją włączać do procesu realizacji polityki zagranicznej? Jeśli tak, to w jakim charakterze?

Jeśli traktować inteligencję jako ludzi wykształconych, wykonujących najczęściej wolne zawody, ale będących też urzędnikami państwowymi, to z warstwy tej nie tylko w Polsce ale w każdym właściwie kraju rekrutowały się środowiska eksperckie, wykorzystywane do realizacji określonych zadań w polityce zagranicznej państwa. Już pierwsze miesiące niepodległości przyniosły interesujące doświadczenia z tego zakresu. W momencie zwołania Konferencji Pokojowej w Paryżu w roku 1919, został powołany szeroki zespół ekspercki, mający wspierać delegację polską. Tworzyli go przede wszystkim historycy, ekonomiści, prawnicy i geografowie z różnych uniwersytetów – m.in. Oskar Halecki, Władysław Konopczyński, Stanisław Kutrzeba, Eugeniusz Romer, Karol Lutostański, Bohdan Winiarski). Doświadczenie to pozostaje przykładem korzystania z zaplecza eksperckiego przez twórców polityki zagranicznej państwa. Już w okresie pokojowym Ministerstwo Spraw Zagranicznych korzystało z gremiów eksperckich dość szeroko, z tym że mechanizm ten pozostaje widoczny lepiej w latach dwudziestych niż trzydziestych. W roku 1925 minister Skrzyński powołał przy swoim gabinecie Radę Naukową, złożoną z historyków, prawników, dyplomatów, ekonomistów. Przewodniczył jej znany historyk profesor Uniwersytetu Warszawskiego Marceli Handelsman. Podobnych ciał nie powoływano w dobie kierownictwa ministrów Zaleskiego i Becka. Inne pole wykorzystywania inteligencji do kształtowania dyskursu o polityce zagranicznej państwa to obecność sfer eksperckich w publicystyce politycznej na terenie zagranicznych, o czym już była mowa. Trzeba tu jeszcze wspomnieć, iż MSZ utrzymywało specjalne czasopisma komentujące zarówno wydarzenia międzynarodowe, jak i poczynania polskiego rządu. Mam tu na myśli „Przegląd Dyplomatyczny”, później „Przegląd Polityczny” i „Sprawy Obce”. „Przegląd Dyplomatyczny” ukazywał się w latach 1920—1921 pod redakcją późniejszego profesora literatury rosyjskiej Wacława Lednickiego. „Przegląd Polityczny” redagował Marceli Handelsman w l. 1923—1934. „Sprawy Obce” to pismo kierowane przez Michała Sokolnickiego w l. 1929—1931. W czasach Becka półoficjalnym pismem MSZ stała się „Polityka Narodów” (1934—1939), redagowana przez prof. Juliana Makowskiego. Trzeba pamiętać, że okres międzywojenny to czas bardzo żywej obecności publicystyki politycznej w życiu narodu – nigdy tak mocno nie nastąpiła intensyfikacja jej obecności w życiu politycznym kraju. Dużo do powiedzenia mieli historycy w służbie polskiej polityki zagranicznej wykorzystywani jako tłumacze tradycji tej polityki. Ich wysiłki pozwalały przypomnieć wielkie karty przeszłości przedrozbiorowej Rzeczypospolitej oraz dobę porozbiorową i obecność sprawy polskiej w polityce międzynarodowej. Profesorów uniwersyteckich wykorzystywano też niejednokrotnie do misji specjalnych w polityce zagranicznej. Przypomnieć wystarczy ekspercką rolę prof. Stanisława Kutrzeby w przygotowaniu porozumienia polsko-czechosłowackiego z roku 1925. Last but not least wreszcie, Ministerstwo Spraw Zagranicznych wykorzystywało profesorów uniwersyteckich do propagowania wizerunku Polski na zewnątrz – na przykład poprzez wykłady zagraniczne. Jednym z takich autorytetów był znany historyk Oskar Halecki. Ale możemy jeszcze wspomnieć tu takie osobistości życia umysłowego Polski Odrodzonej jak Bronisław Dembiński, Marian Zdziechowski, Władysław Konopczyński oraz wspomniany już Handelsman. Przez całe dwudziestolecie niepodległości Halecki prowadził wyjątkowo ożywioną działalnością na polu międzynarodowym – pisał o polskiej polityce zagranicznej dla kół zagranicznych, starał się tłumaczyć znaczenie Ligi Narodów, propagował polską myśl pokojową w sposób nowatorski (np. koncepcję rozbrojenia moralnego albo międzynarodowej współpracy umysłowej). W tak pojmowanej projekcji ideałów pokoju światowego dostrzegał myśl bardzo bliską światopoglądowi chrześcijańskiemu (katolickiemu).

 

Rozmawiał Mateusz Ciołkowski

 

Wyświetl PDF