O imponderabiliach i trudnych wyborach politycznych w czasach II RP (rozmowa)


Panie profesorze, będziemy się poruszać głównie w obszarze polskiej polityki zagranicznej lat 30., której architektem i wykonawcą był pułkownik Józef Beck. To człowiek,  na barkach którego spoczęła de facto odpowiedzialność za państwo. Tak na dobra sprawę w najbardziej kluczowym obszarze  to Beck i Rydz-Śmigły prowadzili to państwo. Ignacy Mościcki, polityk bez legionowej przeszłości i, co więcej, wskazany przez Piłsudskiego jako ten, który ma ustąpić miejsca Waleremu Sławkowi, dopiero budował swoją pozycję. Wydaję się, że to te dwie osoby były kluczowe dla losów państwa. Oczywiście pozycją Becka była wyjątkowa ze względu na role dyplomacji w latach 30., wtedy jeszcze gdy armaty milczały. Na ile, Pana zdaniem, Beck był kontynuatorem linii Piłsudskiego, a na ile tę linię zmodyfikował?

Rzeczywiście, Beck i Śmigły-Rydz odgrywali koronną rolę w Polsce bez marszałka Piłsudskiego. Oni byli dwoma filarami jego spuścizny. Jednak Ignacy Mościcki nie był tylko figurantem, jak uważają niektórzy. Prezydent wyemancypował się po śmierci przywódcy i przejawiał coraz większe ambicje polityczne. Na pewno w dwóch przynajmniej kwestiach jego stanowisko miało duże znaczenie. Pierwsza to powołanie Eugeniusza Kwiatkowskiego na stanowisko ministra skarbu, co umożliwiło zdynamizowanie polityki gospodarczej i uruchomienie programu inwestycyjnego, porzucenie już przestarzałego systemu deflacji, który de facto prowadził do bierności państwa w polityce gospodarczej podczas kryzysu. Druga kwestia to zahamowanie tendencji do tworzenia „monopartii” o charakterze wojskowym przez otoczenie marszałka Śmigłego. Czy słuszne jest domniemywanie przez niektórych, że monopartia taka prowadziłaby Polskę w kierunku totalitaryzmu – nie potrafię przesądzić. W polityce zagranicznej i wojskowej Mościcki natomiast całkowicie zdawał się na Śmigłego i na Becka, jako depozytariuszy idei wielkiego marszałka.

Poświęcając parę słów osobie Józefa Becka – powiem następująco: był on człowiekiem wyposażonym w bardzo konkretny program polityki zagranicznej. Mam na myśli politykę równowagi, politykę utrzymania dotychczasowych sojuszów i zachowania jak najdłużej w mocy układów o nieagresji z Sowietami i z Niemcami. Istotą tej polityki było przede wszystkim utrzymanie linii specjalnych stosunków w Niemcami, tak jak zostały one ukształtowane w wyniku układu o nieagresji z 1934 roku, ale bez możliwości sojuszu z tym mocarstwem. Piłsudski z całą pewnością uważał Becka za człowieka, który bez cienia wątpliwości najlepiej nadaje się w jego obozie do pełnienia tej misji i politykę zagraniczną poprowadzi w myśl jego wskazań. Odnośnie przekazania sterów nad wojskiem Śmigłemu występują różne wątpliwości. Na pewno Piłsudski miał do marszałka Śmigłego jakieś zastrzeżenia, o których niewiele wiemy, bo wojskowi, do których one dotarły, czuli się zobowiązani tajemnicą i nie pozostawili na papierze żadnych śladów. Może jedyne ślady tego to są wypowiedzi braci Jędrzejewiczów – Janusza i Wacława, ale są one niewystarczające do rozstrzygania o ostatniej woli Piłsudskiego.

Czy Józef Beck był kontynuatorem marszałka Piłsudskiego? Trzeba pamiętać, że Piłsudski nie pozostawił żadnych konkretnych wskazań, co należy robić w przyszłości, a przecież wiadomo, że stosunki międzynarodowe nigdy nie stoją w miejscu, ale cechuje je dynamika zmiany. Z całą pewnością marszałek uważał, że układy o nieagresji są niezwykle ważne i jako system sojuszy winny być zachowane. Uważał też, że polityka szerszego angażowania się w prace Ligi Narodów – czyli wiara w multilateralizm w stosunkach międzynarodowych – jest bez perspektyw, jest utopią. Patrząc na to w ten sposób, można stwierdzić, że Józef Beck nie sprzeniewierzył się nigdy ani na chwilę tym wskazaniom. Akcja przeciwko Czechosłowacji, jak i wcześniejsza akcja na rzecz wymuszenia normalizacji stosunków z Litwą w 1938 roku – obie nawiązywały do wcześniejszych koncepcji marszałka Piłsudskiego. Były to pomysły dyskutowane między Beckiem a Piłsudskim już w grudniu 1931 roku. Wydaje mi się, że jedyny samodzielny koncept Józefa Becka, ale osadzony w ramach dziedzictwa Piłsudskiego, to jest idea roku Międzymorza, czyli systemu „Trzeciej Europy”. Koncepcja ta ukształtowała się w planach Becka w latach 1936-1937, a jej nieudana próba realizacji przypadła na drugą połowę roku 1938.

Na pewno Józef Piłsudski nie zostawił wskazówek co do koncepcji Międzymorza – to był plan własny Józefa Becka, z tym że pamiętać trzeba, iż w polskiej myśli politycznej, zwłaszcza myśli politycznej obozu Piłsudskiego, od chwili odrodzenia państwa przejawia się myśl, że byłoby dobrze doprowadzić kiedyś do współpracy polsko-węgiersko-rumuńskiej. I ta właśnie koncepcja jest rdzeniem projektu „Trzeciej Europy”. Więc i w tej sprawie Beck nawiązuje do wcześniejszej tradycji, do dziedzictwa obozu piłsudczykowskiego. Niestety projekt „Trzeciej Europy” nie miał szans realizacji.

Opowiadam się przeciwko znanej tezie Stanisława Mackiewicza, że Józef Beck naruszył dziedzictwo marszałka Piłsudskiego, twierdzę jednak, że realizował koncepcje Piłsudskiego w gwałtownie zmieniającym się na gorsze położeniu zewnętrznym państwa. I nigdy wiedzieć nie będziemy co zrobiłby Piłsudski, gdyby dożył do 1939 r., a miałby nie tak znów wiele, bo 72 lata.

A polityka wschodnia Piłsudskiego? U Becka de facto nie ma polityki wschodniej, która była przecież istotą geopolityki Piłsudskiego. Czy może sam Piłsudski porzucił ten kierunek i to prowadziłoby do tezy, że polityka wschodnia marszałka skończyła się wraz z traktatem ryskim? Mam tu na myśli politykę aktywną. Jak w tym kontekście polityki wschodniej można spojrzeć na politykę Becka?

Nie można powiedzieć, że polityka wschodnia skończyła się na traktacie ryskim, choćby dlatego, że traktat ten tylko przypieczętował rezultaty wojny polsko-sowieckiej określonym kompromisem terytorialnym. Oznaczał kres jednego etapu i początek drugiego. Polska polityka zagraniczna oczywiście nie może po traktacie ryskim mówić, że jej doktryną jest koncepcja federacyjna, czy też polityka walki o rozbicie ZSRR od wewnątrz (jak chcieli polscy prometeiści). Na posiedzeniu Komitetu Obrony Państwa w 1926 roku Piłsudski wyraźnie powiedział, że jesteśmy w położeniu państwa, które nie będzie prowadzić innej wojny, jak tylko wojnę obronną. Innymi słowy – będziemy odpowiadać na ciosy nieprzyjaciela, a nie zadawać je pierwsi. Nie stać nas na działania zaczepne. Traktat ryski oczywiście zamykał na naszą niekorzyść starania o przebudowę Europy Wschodniej, które podjął Józef Piłsudski jeszcze wiosną 1919 roku. Jednak nie oznaczał jednak definitywnego porzucenia wielkiej wizji emancypacji narodów ujarzmionych w imperium sowieckim przez Polskę. Te idee zostały w latach trzydziestych ożywione, zwłaszcza pod koniec lat trzydziestych, kiedy wydawało się, że być może Związek Sowiecki załamie się od środka. Niektórzy, jak na przykład ambasador w Moskwie Grzybowski, za bardzo żyli wspomnieniami przeszłości i wydawało im się pod koniec roku 1938, że państwo sowieckie jest bliskie upadku, a w tych warunkach sprawa wyzwolenia ujarzmionych narodów powróci.

Jeszcze raz jednak pragnę zaznaczyć – czymś innym są spekulacje poufne dyplomatów (jak wspomniany Grzybowski albo Kobylański) i pisarzy politycznych (jak Bączkowski czy Bocheński), a czymś innym urzędowy kurs polityki zagranicznej, oparty o doktrynę nienaruszalności traktatu ryskiego. W sumie – moim zdaniem – w obozie politycznym, który rządził Polską od 1926 do 1939 roku występowała głęboka świadomość, że nie ma powrotu sytuacji z lat 1919—1921, kiedy Polska występowała ofensywnie jako główny rozgrywający w Europie Wschodniej. W Warszawie panowała opinia że należy poszanować traktat z 1932 roku, ale zarazem nie tracić z pola widzenia możliwości rozkładu ustroju sowieckiego od wewnątrz, ponieważ ten ustrój kiedyś załamie się. Czy Polska mogłaby wówczas podjąć kartę ukraińską na nowo – jest bardzo teoretycznym pytaniem, i na nie historyk nie może mieć odpowiedzi. Wybitnie antagonistyczne stosunki z narodem ukraińskim wewnątrz Polski – mimo ugody z UNDO – nie ułatwiały pojednania obu narodów.

Nie liczono się jednak z pojawieniem nowego rozgrywającego na wschodzie.

Dokładnie tak. Tragiczna wymowa tego myślenia ujawnia się w następującym kontekście: otóż pod koniec lat trzydziestych jedyną siłą która mogła zmienić układ sił w Europie są oczywiście Niemcy. Gdy Polska chciała włączyć się w te działania, mogła aspirować najwyżej do roli pierwszego w Europie pomocnika Niemiec w burzeniu dotychczasowego ładu terytorialnego.

W przypadku Austrii  i Czechosłowacji byliśmy tak jednak postrzegani.

Tak się mówi, takie opinie propagują zwłaszcza sfery Polsce nieżyczliwe na Zachodzie i coraz mocniej w Rosji dzisiejszej, w związku z jej własną polityką historyczną. Od Czechosłowacji myśmy odebrali to, co nam się należało na podstawie doktryny głoszącej prawo ludności danego terytorium do samookreślenia pod względem przynależności państwowej. Odebraliśmy sporne terytorium pod groźbą użycia siły, które wcześniej siłą opanowali Czesi, w styczniu 1919 r. Pozostawienie Zaolzia na pastwę losu nie wchodziło w grę. Terytorium to rychło znalazłoby się pod kontrolą Niemiec.

W przypadku Austrii nie mieliśmy nic do powiedzenia. To, że kilka milionów Austriaków, czyli naonczas de facto Niemców chciało przyłączyć swój kraj do nowej, wielkiej ojczyzny – nie mogło zostać przez nikogo udaremnione, chyba żeby trzy mocarstwa, czyli Francja, Wielka Brytania i Włochy użyły siły przeciwko Niemcom, działając zgodnie w koalicji. Zapewne w taki sposób można było udaremnić Anschluss. A może jeszcze lepiej byłoby, gdyby najpierw ostrzeżono Hitlera przed groźbą użycia siły. On cofał się tylko przed ryzykiem użycia siły. Skoro to jednak nie nastąpiło, los Austrii był zupełnie przesądzony.

Wracając jednak do Sowietów, można sądzić, iż gdyby doszło do krachu ich państwa, jest wielce prawdopodobne, że niezwłocznie Niemcy podjęłyby próbę opanowania Rosji. Wchodząc w sferę science fiction – wyobrażać sobie można, że następuje bunt armii przeciw Stalinowi i mamy wojnę domową w ZSRR, wtrącają się w to Niemcy. Oczywiście Polska mogłaby zgłosić się jako pierwszy pomocnik III Rzeszy. Myślę iż jednak mogłoby być jeszcze gorzej, Niemcy po prostu zażądałyby udostępnienia im polskiego terytorium. I na to żądanie trzeba byłoby odpowiadać im może w trybie ultimatum. Tak czy inaczej, co najwyżej rola pierwszego pomocnika Wielkich Niemiec byłaby dla nas do wzięcia. Kto zaś wyciągnąłby główne korzyści z rozbicia Rosji? – wiadomo. Znając logikę Hitlera, myślę, iż Niemy zgłosiłyby plan przepuszczenia ich armii przez nasze terytorium. Obietnice korzyści terytorialny na wschodzie, np. jakąś część Ukrainy Sowieckiej – towarzyszyłyby tym żądaniom. Oczywiście w zamian Polska musiałaby ustąpić na zachodzie – a więc polskie Pomorze wraca do Niemiec wraz Wolnym Miastem Gdańsk. To absolutne minimum. Może Górny Śląsk jeszcze? Ale to jest sfera przypuszczeń.

Jednak czy perspektywa wykrwawienia się Wehrmachtu na froncie wschodnim przy naszej życzliwej neutralności nie byłaby kusząca mimo wszystko?

Wyczerpanie czy wykrwawienie byłoby możliwe tylko w wyniku regularnej wojny przeciw państwu sowieckiemu, jak pokażą to realia II wojny światowej. My zaś powyżej rozpatrywaliśmy scenariusz rozpadu ZSRR od wewnątrz. Zaznaczam, że takiej możliwości w rzeczywistości nie było, ale jako ćwiczenie z wyobraźni historycznej warto je wziąć pod uwagę jako jeden z wariantów procesu dziejowego. Jak powtarzał słusznie Jerzy Łojek, historia nigdy nie dzieje się tak, że tylko jeden wariant rozwoju wypadków wchodzi w rachubę. I to nas uprawnia do rozważań probabilistycznych, chociaż nie wolno kreślić scenariuszy w stylu historii alternatywnej, bowiem historykowi nie wolno stwarzać faktów.

A czy w piłsudczykowskich kręgach decyzyjnych, wśród urzędników, którzy rzeczywiście mieli coś do powiedzenia, była rozpatrywana szerzej opcja współdziałania z Hitlerem?

Nie, nie była. A to dlatego że istniało absolutne przekonanie, iż takie rozwiązanie oznacza śmiertelny cios w niepodległość, a niepodległość traktowano jako imponderabilium, czyli wartość niezbywalna, o narażeniu której na szwank nawet się nie dyskutuje. Alternatywę na rzecz aliansu z Niemcami snuł jako jedyny Polak Władysław Studnicki, o czym ci, którzy interesują się II Rzecząpospolitą, dobrze wiedzą. Był w tych opiniach odosobniony.

No i potem Stanisław Mackiewicz i Adolf Bocheński jeszcze.

Mackiewicz czy Bocheński pisali o tym rozwiązaniu w sposób dość stonowany. Adolf Bocheński w 1937 roku mówił, że Polska państwem rewizjonistycznym, czyli zainteresowanym przebudową ładu wersalskiego. I w związku z tym powinna zgłosić się sama jako pierwszy kandydat na alianta Niemiec, przekształcić układ o nieagresji w pakt o współpracy. Ale co istotne, w 1939 roku już tak nie twierdził. Adolf Bocheński w 39 roku stoi na gruncie stanu ówczesnej Polski, tak jak ją interpretuje Beck. Nie inaczej postępował Mackiewicz. Że należało przyjąć żądania niemieckie i iść drogą aliansu z Niemcami – to teza, którą mocno wypowiedział dopiero ex post, bo w r. 1941, kiedy wydał w Londynie głośną pracę o Becku, pisaną pod tezę, że polityk ten zmarnotrawił dziedzictwo marszałka Piłsudskiego. Głośne aresztowanie i skierowanie Mackiewicza do Berezy nie było odwetem za proniemieckie idee, które on głosił, tylko za ostry atak na rząd Składkowskiego, który w opinii Cata winien był odejść by umożliwić stworzenie gabinetu „ocalenia narodowego” pod kierownictwem gen. Sosnkowskiego.

Jednak Adolf Bocheński do samego końca jednak wiedział, że konflikt polsko niemiecki będzie dla Polski katastrofą. Charakterystyczne jest to, że po wypowiedzeniu paktu o nieagresji przez Hitlera na wiosnę 1939 roku autor Między Niemcami a Rosją, w porównaniu do roku 1938, pisze niewiele. Latem 1939 tworzy realistyczne, tzn. bez huraoptymizmu, analizy o możliwości współpracy z Węgrami, ale w sprawach zasadniczych zdecydowanie milczy, to jest wymowne. Ale prawda na placu boju pozostaje tylko Studnicki, od którego wtedy dystansował się Mackiewicz, chociaż publikował jego teksty w swoim dzienniku.

Rzeczników przyjęcia statusu alianta Niemiec nie mogło być wielu w społeczeństwie polskim. Panowały antyniemieckie poglądy szerokich rzesz narodu – w tym elit politycznych. Tylko Ministerstwo Spraw Zagranicznych demonstrowało tezę, że z Hitlerem jako partnerem Polska dojdzie do jakiegoś modus vivendi.

Natomiast wszystkich trzech (Studnickiego, Mackiewicza i Bocheńskiego) łączyło wciąż przekonanie, że konflikt polsko – niemiecki będzie oznaczał katastrofę.

Rzeczywiście, mieli oni realistyczną wizję spraw. Jednak nikt, kto miał w II Rzeczypospolitej władzę – i nie chodzi tylko o piłsudczyków – nie rozpatrywał sojuszu z Niemcami jako opcji geopolitycznej. Obowiązywał naczelny dogmat, głoszący że niepodległość to imponderabillium. Na pewno warto wspomnieć jeszcze o drugim motywie tej postawy. Istniała wśród polityków polskich świadomość, że społeczeństwo (naród) tego nie zaakceptuje. Naród polski trzeba by było własnym rękami spacyfikować, żeby ten plan przeprowadzić. To jest bezsporne. Na wiosnę 1939 roku w społeczeństwie polskim wrzało. Oczywiście nie mogę tego mówić jako świadek historii, dziś już zresztą takiego świadka nie znajdziemy. Wszystko wszakże wskazuje na to – zgodnie z notatkami Szembeka – że na ulicach Warszawy plotkowano, iż minister Beck pojedzie do Berlina i sprzeda własny kraj. Wrzenie społeczne osiągało stan krańcowy. Podsycała go nieświadomość ludzi co do toczących się w tajemnicy jakichś rozmów niemieckich. Mówiono o żądaniach terytorialnych. Rząd stosował taktykę nie informowania opinii publicznej praktycznie o niczym. Niemcy okrążały Polskę – rozbiły Czechosłowację, zmusiły Litwę do zwrotu Kłajpedy. Występowała groźba wielkich manifestacji antyrządowych w kraju. Ale wszystko to trwało bardzo krótko. Nastąpiła gwałtowna ulga, kiedy pojawiły się komunikaty, że zgłosił się do ministra Becka ambasador brytyjski i nawiązane zostały kontakty z rządem brytyjskim, zaś Beck do Berlina nie pojedzie. Istniała więc świadomość, że naród polski nie daruje takiego czegoś i doszłoby do sytuacji, że trzeba by własny naród spacyfikować. Folgując sobie trochę w porównaniach tego co nieporównywalne, można powiedzieć że w r. 1939 trzeba byłoby postąpić tak jak zrobił to inny generał – polski czy niepolski to już inna sprawa – w 1981 roku.

Te aspekty były jedną z przesłanek dlaczego Adolf Bocheński, łącznie z całą grupą „Polityki”, postulował żeby politykę zagraniczną wyłączyć z wpływu opinii publicznej, tj. parlamentu.

Tak, tyle tylko że Adolf Bocheński zapatrzony był wyraźnie we wzorce XVII-wiecznej i XVIII-wiecznej dyplomacji gabinetowej. Mimo niezwykłej erudycji historycznej, nie do końca chyba rozumiał, że tworzy się coś, co nazywa się „społeczeństwem masowym”. Przypomnijmy że książka Ortegi y Gaseta  o społeczeństwie masowym wyszła w 1927 roku (mam na myśli Bunt mas). W społeczeństwie masowym nie da się prowadzić polityki czysto gabinetowej.

Kilka lat wcześniej wychodzi  jeszcze praca Znanieckiego…

Owszem, jego Upadek Zachodu jest niezwykłym i prawdziwie przenikliwym dziełem o przeobrażeniach cywilizacji zachodniej w kierunku jej rozkładu od wewnątrz – na skutek tego że cywilizacja ta wygenerowała z samej siebie bolszewizm. To wszakże jest temat na inne rozważania.

Ale kiedy mówimy o polityce zagranicznej Polski, powiem wprost jedno. Myśmy mieli taką sytuację, że sprawy zagraniczne od r. 1926 do 1939 były zastrzeżone dla „czynnika nadrzędnego” w państwie. Najpierw dla Józefa Piłsudskiego i urzędującego ministra spraw zagranicznych (którym był najpierw Zaleski, a następnie Beck) jako pierwszego wykonawcy woli przywódcy w tej dziedzinie. Później sprawy zagraniczne stanowiły sferę Becka – ale z tym zastrzeżeniem, że najważniejsze decyzje uzgadniał on z prezydentem i z marszałkiem Śmigłym. Tak było kiedy decydowano się na ultimatum do Litwy i Czechosłowacji. W podobny sposób odrzucono żądania Hitlera i von Ribbentrop. Nie inaczej stało się w chwili decyzji o sojuszu z Wielką Brytanią wiosną 1939 roku.

Polityka zagraniczna była więc wyjęta z obszaru konkurencji stronnictw politycznych i spod kontroli parlamentarnej. Parlament polski do 1935 roku był pluralistyczny, miała tam miejsce swoje opozycja. Ale w latach 1935-1939 nie ma opozycji, gdyż opozycja nie może swobodnie zgłaszać kandydatów w wyborach i z udziału w nich rezygnuje. Na reformę prawa wyborczego rząd nie zdobył się mimo jej krytyki nawet z samego obozu władzy. Zarówno wtedy, kiedy opozycja była jeszcze w parlamencie i wtedy kiedy jej już nie było, sejm nigdy nie przeprowadził szerszej debaty nad polityką zagraniczną. Kiedy uchwalano budżet kraju, minister spraw zagranicznych prosił o określoną kwotę po stronie wydatków i składał oświadczenie o tym, co robi Polska w polityce zagranicznej. Na Komisji Spraw Zagranicznych dyskutowano, ale dość rzadko. Oświadczenia Becka o kierunkach polityki polskiej były często bardzo lapidarne. Nie było innych instrumentów kontrolnych. Owszem składano interpelacje, na które Beck lub Szembek publicznie odpowiadali, zgodnie z procedurą parlamentarną. To co mówi opinia publiczna – czyli głównie prasa czy też „ulica” – było traktowane per non est. W każdym razie nikt się tym specjalnie nie przejmował. Wyjęcie polityki zagranicznej spod obszaru gry parlamentarnej dawało jej specjalny status. I ten stan rzeczy funkcjonował. Nie prowadzono wówczas badań opinii publicznej metodą ankietowania. Ale jak można wnosić z dostępnych źródeł, społeczeństwo żywiło mocne uczucia antyniemieckie, ale polityka oparta o „linię 26 stycznia 1934” była realizowana.

Jak się zdaje Beck uświadomił sobie siłę opinii publicznej, kiedy pod ambasadą Włoch w czasie warszawskiej wizyty ministra Ciano tłumy manifestowały życzliwość dla Włoch i zarazem hasła antyniemieckie. Niemcy byli bardzo niezadowoleni. Okazało się, iż można wyjąć politykę zagraniczną spod gry parlamentarnej. I wtedy polityka zagraniczna może być względnie niezależna od nastrojów. Ale to działa w realiach pokoju. Kiedy jednak podejmuje się decyzje godzące w żywotne interesy narodu czy też niepodległość państwa, wówczas należy liczyć się z tym, że na ulicę wyjdą tłumy. I wtedy na nic nie zdadzą się regulacje konstytucyjne czy też panujące obyczaje.

Czy te nastroje opinii publicznej nie świadczyły, o tym iż w gabinetach rządzili piłsudczycy, natomiast demiurgiem polskiej wyobraźni geopolitycznej był Roman Dmowski?

Istotnie Dmowski i jego obóz miały wpływ na dużą część społeczeństwa. Ale było ono przecież pluralistyczne. Miało odłam socjalistyczny. Nie wolno tracić z pola widzenia rzesz ludzkich kierujących sympatie ku obozowi rządzącemu. Byli ludowcy. Nie sprowadzałbym postawy społeczeństwa polskiego w r. 1939 do opcji endeckiej. Polsko-niemiecki antagonizm dziejowy był faktem, który naznaczył naszą historię i tego nie dało się wymazać z pamięci zbiorowej. Percepcja Niemiec jako historycznego nieprzyjaciela panowała w umysłach Polaków wszystkich obozów politycznych i niezależnie od wzajemnego ich skłócenia.

Jest taka książka z lat 70. Leszka Moczulskiego Wojna polska 1939. Narracja tej pracy jest prowadzona w taki sposób, że tak na dobrą sprawę wszystko się Polakom udaje: polityka roku 1939 i pierwsze dni kampanii wrześniowej. Wszystko jest pasmem sukcesów. Trudno znaleźć w książce odpowiedź na pytanie dlaczego pomimo tego, że było tak dobrze, było tak źle? To jest mocno zakamuflowane. Zmierzam do tego, jaki błąd popełnił Beck? Bo to że wybuchał wojna światowa o Polskę niewątpliwie jest sukcesem, to był majstersztyk ministra. Jednak rezultat był tragiczny i druzgocący. W wyniku tej konfrontacji Polska przegrała nie tyle kampanię wojenną, czy utraciła pewne terytoria, co się często zdarza.  Rzeczpospolita straciła  de facto sześćdziesiąt  lat swojej historii. Pośrednie skutki tamtej rozgrywki pułkownika Becka można, upraszczając nieco powiedzieć, trwają po dziś dzień. Co w takim razie nie zadziałało?

Klucz do odpowiedzi na to pytanie, jest w pytaniu innym: czy można było tak tragicznego losu uniknąć? Mam oczywiście na myśli kolonialny statusu wobec Sowietów jako pojałtańskiego hegemona w Europie Środkowo-Wschodniej. Wydaje mi się, że jednak nie. W tych warunkach jakie stworzyła historia, cokolwiek byśmy nie zrobili – wyszłoby na to samo. Czesi w 1938 roku się poddali, nie robili powstań, znosili dość pokornie okupację niemiecką, ale los ich był taki sam. Komunizm w Czechach stał się po 1948 r. bardziej nawet uciążliwy i plugawy niż u nas, gdyż my mieliśmy jednak rok 1956.

Ale Czesi w 1938 roku nie byli zachęcani do oporu, zarówno przez Francję, jak i przez Wielką Brytanię. Mieli tę świadomość, że zostaną sami. My byliśmy w całkowicie inne sytuacji: mieliśmy świadomość, że wchodzimy do rozgrywki, która 1 września 1939 roku wydawał się wygrana. 25 sierpnia 1939 podpisaliśmy traktat z Wielką Brytanią i wybuchł entuzjazm w Polsce, mimo wcześniejszego paktu Ribbentrop-Mołotow. Czym błędem Becka nie było radykalne zaniedbanie kwestii Związku Sowieckiego, dlatego że w żadnym scenariuszu polskiej dyplomacji nie zakładano możliwości współgrania naszych sąsiadów?

Zanim odpowiem na to pytanie, jeszcze odniosę się krótko do dwóch kwestii. Zgadzam się ze stwierdzeniem, iż Czechosłowacja w 1938 roku nie miała przekonania, że dojdzie do koalicyjnej wojny w jej obronie. Myśmy mieli poczucie, że idziemy do wojny właśnie w koalicji – to jest zasadnicza równica. Ale są też podobieństwa. Najpierw na wiosnę 1939 roku mocarstwa ogłosiły, że staną przy Czechosłowacji, kiedy będzie napadnięta. Polska podobnie – najpierw dostała gwarancję jednostronną, potem zawarto prowizoryczny układ sojuszniczy, następnie przyszły zapewnienia francuskie i polsko-francuski protokół interpretujący zobowiązania sojusznicze. Wreszcie doszło do podpisania polsko-brytyjskiego paktu o pomocy wzajemnej. Ale zarówno w przypadku Czechosłowacji w 1938 roku, jak i w przypadku Polski w 1939 roku, już po udzieleniu tych zapewnień gwarancyjnych, mocarstwa próbowały zmitygować partnera, żeby poszedł na jakąś ugodę. I w przypadku Czechosłowacji okazało się to skuteczne, bowiem 21 września 1938 roku Benesz de facto zgodził się ustępstwa terytorialne. Przyjął bowiem plan brytyjsko-francuski, dopuszczający możliwość cesji terytorialnej. I wszedł na równię pochyłą, z której już nie było odwrotu. Polska postąpił inaczej. Odmawiała konsekwentnie i do końca jakichkolwiek rozmów o zbyciu jakiejkolwiek części swojego terytorium. Zgodnie z doktryną Becka nawet najmniejsza część tego terytorium nie może podlegać negocjacjom. Tak więc mamy tu podobieństwa, ale jest również i fundamentalna różnica.

Ale równia w obu przypadkach była pochyła.

Jednak różnica fundamentalna jest jedna: w Pradze następuje kapitulacja, w Warszawie – nie. Jeśli pójdziemy do wojny – musimy liczyć się ze stratami, taki jest los. Ale jeśli zachodzi konieczność – nie można się cofnąć. Takie było myślenie. Decyzja o odrzuceniu żądań niemieckich zapadła zaraz po powrocie Becka z Niemiec na początku stycznia 1939 r. A więc widoków pozyskania zobowiązań gwarancyjnych nie było. Nie jest prawdą, jak mówią niektórzy, że Wielka Brytania zachęciła Polskę i Polska poczuła się partnerem wielkiego mocarstwa, więc odrzuciła żądania. Tak mówiła propaganda niemiecka i tak mówią niektórzy historycy na Zachodzie, którzy albo nie znają, albo nie chcą znać prawdy historycznej. Decyzja zapadła w styczniu 1939 r. i sprowadzała się do tezy: jeżeli dojdzie do konfliktu w wielkim stylu z Niemcami, trzeba to przyjąć jako opcję lepszą niż kapitulacja bez walki i oddanie niepodległości.

Poruszył Pan kwestię książki Leszka Moczulskiego. Zgadzam się z tą oceną, że pamiętajmy, iż ta książka była pisana ewidentnie dla „pokrzepienia serc”, co nie stawiam jej jako zarzut. Każda z zawartych tam tez musi być rozpatrywana w tym kontekście. Zrobiła ona kolosalnie pozytywną rolę swego czasu. Należy pamiętać jaka była ówczesna sytuacji historiografii polskiej. To był rok 1970. W debacie publicznej nad doświadczeniem II wojny światowej nie było jakichkolwiek innych możliwości, jak tylko powtarzanie haseł komunistycznych. Że rząd uciekł, że przywódcy zdradzili i sprzedali Polskę. Chcieli sojuszu z Hitlerem przeciwko Sowietom, ale jakoś im nie wyszło. Alianci zdradzili. Kapitalizm uniemożliwiał sojusz z „ojczyzną proletariatu”. W takich więc warunkach Leszek Moczulski wystąpił bardzo odważnie. Świadomość tego, że książka jego jest pisana ku pokrzepieniu serc nie zwalania nas z obowiązku przemyślenia niektórych jego tez. Jedne wydają mi się bardzo na czasie, inne mniej.

Odnosząc się do kwestii błędów Becka, czy też sensu naszej ówczesnej polityki zagranicznej, oczywiście zgadzam się z  tym, że nie przewidziano zagrożenia za wschodu. Zagrożenie to jednak przyszło, nie będąc wcześniej brane pod uwagę. Powstaje jednak pytanie, co było w naszej mocy zrobić, gdyby na wiosnę 1939 roku zapadła decyzja w Warszawie, że przyszła wojna będzie na dwa fronty. Albo co stałoby się gdyby rozpoznano prawdziwe znaczenie paktu Ribbentrop-Mołotow? Co można było zrobić? Mnie się wydaje, że nie wiele, może z wyjątkiem jednego. Można było dłużej bić się z Sowietami i stoczyć z nimi nie te potyczki i bitwy, o których wiemy, tylko więcej. I można było posłać na tamten świat nie 2,5 czy też 3 tysiące Sowietów, tylko więcej.

Jeśli popatrzymy na rozłożenie sił militarnych 1 września 1939 roku , to na wschodzie nie ma żadnej jednostki. Tam jest tylko KOP, wprawdzie jednostki zmilitaryzowane, ale to nie ma porównania z tym, co  było na granicy zachodniej, gdzie były zorganizowane jednostki armijne, które miały udźwignąć tę wojnę. Od wschodu byliśmy odsłonięci.

Józef Piłsudski uważał, że błędem jest sztabowe studiowanie możliwości wojny na dwa fronty. Należy natomiast pamiętać, że rozważanie możliwości wojny na dwa fronty poważnie miało miejsce w Sztabie Generalnym w okresie od 1922 do 1926 roku. Sztabem Generalnym kierował wówczas Stanisław Haller, generał wywodzący się ze służby austriackiej, potem w roku 1940 zabity w Katyniu. Uchodził on za sztabowca wybitnego i myślącego kategoriami realizmu strategicznego. Układ niemiecko-sowiecki w Rapallo zapowiadał możliwość uderzenia obydwu tych sąsiadów równocześnie. Kiedy jednak Piłsudski doszedł do władzy ponownie, jak relacjonuje pułkownik Jan Kowalewski, oświadczył, że to jest strategiczny nonsens. Że wojna na dwa fronty oznacza natychmiastową klęskę. Będziemy walczyć tylko symbolicznie, bijąc się na Placu Saskim – uważał marszałek. Powstać musi pytanie, czy Piłsudski miał rację zajmując takie stanowisko? Nie podejmuję się na nie odpowiedzieć definitywnie. Zwróciłbym tylko uwagę, że myślał on kategoriami wojskowymi, a te narzucają tezę, iż bić się należy zawsze wtedy, gdy mamy choć cień szansy na zwycięstwo. Takimi założeniami tłumaczyłbym też bardzo kontrowersyjny rozkaz marszałka Śmigłego z 17 września 1939 r., by „z Sowietami nie walczyć”. Cokolwiek by o tym rozkazie nie sądzić, wynikał on zasadniczej myśli: kampania wojenna jest przegrana, a więc posłanie z własnej woli na śmierć jakiejś liczby żołnierzy jest niczym nie uzasadnione.

Ale czy myślenie polityczne nie winno kierować się podobnym wyznacznikiem?

Może powinno. My Polacy jednak jesteśmy w takiej konstelacji geopolitycznej na przestrzeni ostatnich stuleci, że przychodzi nam bić się z przeważającymi siłami nieprzyjaciela. I najczęściej w osamotnieniu. Polska Odrodzona stoczyła dwie kampanie wojenne na swoim terytorium i na wielką skalę. W roku 1920 przeciw Sowietom właściwie w osamotnieniu. W roku 1939 wchodziliśmy do walki w koalicji, która jednak zawiodła. 

Profesor Wieczorkiewicz wysunął tezę, odnośnie zignorowania kwestii zagrożenia sowieckiego, o agencie sowieckim w MSZ. Miał on na myśli postać Tadeusza Kobylańskiego, naczelnika wydziału wschodniego. Teza ta jest wciąż dyskutowana….

Profesor Wieczorkiewicz nie miał innych przesłanek do mówienia tego co mówił, jak relacje sowieckich weteranów służb specjalnych. Ja się na ten temat nie wypowiadam przeciwstawiając dowody przeciw tej tezie, bo o takie nie sposób, gdyż dowodem takim mogłyby być np. dokumenty polskie świadczące o winie Kobylańskiego. Takich zaś nie ma. Czy taki agent, na takim stanowisku, mógł działać? Oczywiście teoretycznie jest to możliwe. Sprawa jednak wymaga udowodnienia w sposób bardziej konkretny niż zdawanie się na relacje wspomnieniowe. Ten, kto pisze wspomnienia nie zawsze musi mieć czyste intencje, zwłaszcza w takim kraju jak Rosja. Zresztą historii nie pisze się na podstawie wspomnień. Gdyby pisać historię na podstawie wspomnień, to zaroiłoby się od gigantycznej ilości oszukańczych mitów.

Chciałbym jednak przy okazji Kobylańskiego powiedzieć o jeszcze kilku rzeczach. Myślę, że świadomość w Polsce jak pracuje wywiad, jak pracują służby, mimo wszystko jest kiepska, chociaż popularność literatury historycznej jest w społeczeństwie raczej duża. I z tego się bierze się szereg nieporozumień. Otóż do elementarza działania wywiadu należą takie metody, jak tak zwane „odwrócenie agenta”. Na czym to polega? Załóżmy, że Sowieci zdobyli agenta w naszym sztabie armii lub Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Załóżmy również, iż po jakimś czasie nasze służby, nasz kontrwywiad to odkrywa. Takiego agenta nie zabija się ani nie zamyka natychmiast w więzieniu, tylko go się „odwraca”. Proponuje mu się podtrzymanie kontaktu i przekazywanie też przeciwnikowi wiadomości zaordynowanych przez nas, by przeciwnika dezinformować. Dezinformowanie przeciwnika nazywa się w żargonie wywiadu „sugestionowaniem” nieprzyjaciela. Zjawisko odwracania agenta jest elementarnym środkiem służb. I biorąc to pod uwagę, warto zauważyć, że Stalin doskonale był tego świadomy. Nie wierzył w rewelacje Sorgego z Tokio. Nie wynikało to tylko z paranoi, która być może była chorobą trapiącą tego człowieka. Podsumowując, powiedzmy jasno, że nawet gdyby się okazało, że istnieją dokumenty, które Kobylański wyniósł i przekazał do Moskwy, to to jeszcze nie rozstrzygnie wszystkich wątpliwości. Bo mógł być on właśnie agentem zwerbowanym najpierw – co wydaje się bardzo prawdopodobne – a potem agentem odwróconym, „sugestionującym” nieprzyjaciela. To jest oczywiście tylko hipoteza, ale tak działa wywiad. Dopiero bardzo swobodna praca badawcza w archiwach rosyjskich może wiele wyjaśnić, o ile oczywiście jest co wyjaśniać. Bowiem być może Kobylański w ogóle żadnym agentem nie był.

W kontekście polityki wschodniej chciałbym poruszyć zagadnienie polskiej sowietologii. Polska była krajem, w której sowietologia była dość dobrze rozwinięta jako dziedzina badawcza  Jak ta sowietologia wyglądała w stosunku do innych krajów? Czy ta sowietologia, niezwykle bogato rozwinięta, miała jakiekolwiek przełożenie na kategorie polityki zagranicznej?

Mieliśmy rzeczywiście myśl sowietologiczną, mieliśmy Instytut Naukowo-Badawczy Europy Wschodniej w Wilnie, mieliśmy Instytut Wschodni w Warszawie. Było mnóstwo ludzi działających indywidualnie jak Kucharzewski, prof. Zdziechowski w Wilnie, jak zajmujący się sowieckim ustrojem Adam Krzyżanowski na Uniwersytecie Jagiellońskim, albo prawnik młodego pokolenia Konstanty Grzybowski. To tylko niektóre przypadki. Na pewno na tle światowym Instytut Wileński bardzo się wyróżniał, jako placówka o rzeczywiście wysokim poziomie naukowym. Jednakże – jak to w życiu bywa – zaistniały też pewne minusy. Nie udało się stworzyć pisma periodycznego, żeby wypowiadać swoje przemyślenia w jakimś języku kongresowym, tak aby świat zagraniczny mógł to dostrzec. Ponoć na to brakowało środków. Sfery rządzące w Warszawie raczej tej potrzeby nie rozumiały. Tu dochodzimy do jeszcze jednej, niezwykle ważnej kwestii, otóż przy całej dużej wartości pracy badawczej Instytutu, powstał wokół niego krąg lewicowy. Skupiał się wokół Szkoły Nauk Politycznych, którą Instytut założył. I tak wybuchł poważny skandal polityczny. Wydarzenia te rzuciły bardzo poważny cień na wileński ośrodek sowietologiczny. Wszystko stało się za sprawą współpracownika (wykładowcy) Szkoły Henryka Dembińskiego. Był to człowiek bardzo zdolny. Świetnie zaprezentował się w katolickim ruchu młodzieży. Został przyjęty na audiencji przez Piusa XI, co świadczy, że czynniki kościelne stawiały na niego. Młody człowiek, mający możnych protektorów, zaczął robić karierę w środowisku katolickim, lecz nagle skręcił w komunizm. Bohaterem życia tego człowieka staje się Stalin. Kościół – w jego opinii – tylko mówił o sprawiedliwości, a realizował ją na prawdę Stalin. Wolta Dembińskiego spowodowała, iż wokół Szkoły zapaliło czerwone światło. Ostro ruszył przeciw niej Stanisław Mackiewicz. Opublikował on latem 1936 roku kilka artykułów atakujących frontalnie nie tyle Dembińskiego, co cały ośrodek sowietologiczny. Twierdził, że w szkole właściwie nie uprawia się sowietologii, a tylko rozpowszechniana jest zakamuflowana propaganda komunistyczna. Alarm Mackiewicza wywołał kontrakcję władz. Powołano komisję specjalną, która miała na celu zbadać działania Szkoły. Wnioski były następujące: postulat Mackiewicza, aby Szkołę natychmiast zamknąć, pracowników rozpuścić, studentów nie przyjmować – odrzucono. Podjęto decyzję o konieczności reformy szkoły m.in. poprzez poszerzenie programu o więcej przedmiotów o charakterze politologicznym, zwracając większą uwagę np. na klasykę myśli politycznej czy też sprawy ustrojów państw zachodnich. Zdaniem komisji wąska specjalizacja w sowietologii mogła tworzyć niebezpieczną fascynację ustrojem ZSRR. I te założenia miano wprowadzić w życie. A problem Dembińskiego rozwiązał się poniekąd sam, bo zainteresowały się nim sądy. Nastąpiło doniesienie do prokuratury, że nawiązał kontakty z Komunistyczną Partią Zachodniej Białorusi. Ostatecznie proces Dęblińskiego zakończył się sukcesem podsądnego, Sąd Najwyższy uchylił wyrok, Dębliński wyszedł z więzienia tuż przed wybuchem wojny. Wanda Pełczyńska wraz z Haliną Sukiennicką (żona prof. Wiktora Sukiennckiego) broniły Dembińskiego za darmo, proces toczył się oczywiście „pod lupą” mediów, czyli prasy. Dembiński bronił się rzecz jasna, tak jak to można było przewidzieć, opowiadając o niesprawiedliwości i krzywdzie ludzkiej, jaką niesie kapitalizm. Po rozbiorze Polski Dembiński znalazł się na Białorusi, gdzie był wiejskim nauczycielem i tam dostał się w ręce gestapo po ataku III Rzeszy na Sowietów w 1941 roku. Jedni twierdzą, że go rozstrzelano, inni że chciano go tylko przesłuchać, ale ponieważ zaczął uciekać – został zastrzelony. Przeżył tylko 40 lat.

Niestety jakby „rykoszetem” sprawy Dembińskiego utracił stanowisko szef „dwójki” Pełczyński, bowiem jego żona, podjęła się jego obrony. Polska raczej na tym straciła, bo Pełczyński był oficerem wywiadu najwyższej klasy. Został odwołany decyzją zaniepokojonego marszałka Śmigłego. Pełczyński poszedł do służby liniowej, a na jego stanowisko powołano, jak się wydaje osobę dużo mniej odpowiednią, mianowicie pułkownika kawalerii Mariana Józefa Smoleńskiego. Był wybitnym oficerem liniowym, nie posiadał jednak żadnego doświadczenia pracy w wywiadzie. Pod dowództwem Smoleńskiego wywiad polski niewątpliwie osłabił dynamikę swojej pracy.

Dembiński to taka typowa postać dla tego czasu. Młody, ambitny i wybitny z charyzmą. Zapasiewicz, Piasecki i w końcu Dembiński to taka symboliczna trójka. Mam jeszcze takie pytanie: Tajny protokół do paktu o nieagresji pomiędzy ZSRR a III Rzeszą, który przewidywał podział stref wpływu i był de fato kluczowym dokumentem tzw. paktu Ribbentrop–Mołotow. Sam pakt o nieagresji był jawny, protokół tajny. Jednak służby państw zaprzyjaźnionych czy wręcz sojuszniczych znały jego treść.  Dlaczego nie podzielono się więc wiedzą o nim z Polską? Na ile wiedza o tajnym protokole mogła mieć wpływ na polskie działania w sierpniu 1939 r. ?  Czy tajny protokół nie leżał u podstaw tego, że we wrześniu 1939 roku wojska alianckie nie ruszyły?

Oczywiście, że wszyscy na świecie wiedzieli o pakcie niemiecko-sowieckim, gdyż traktat polityczny bez tajnego załącznika był opublikowany przez prasę niemiecką i sowiecką. Tajemnica załącznika, czyli tajnego protokołu ma swoją historię na osobną opowieść. Jeżeli chodzi o państwa trzecie – to tej tajemnicy nie zdobył nikt na drodze działań własnego wywiadu czy też wysiłku służby dyplomatycznej. Nastąpiło to niejako przypadkowo – w skutek niemieckich niedyskrecji, bowiem niedyskrecji sowieckich nie było. Te przecieki miały dwa źródła: jedno w Moskwie, a drugie w Berlinie. O tajnym protokole niemiecko-sowieckim dowiedziały się ambasady Francji w obu stolicach. Wiedzę o tym porozumieniu zdobyły Stany Zjednoczone. Dobrą orientację w sytuacji posiadały Włochy, ale tajnego protokołu dyplomacja tego państwa jednak chyba nie zdobyła. Wielka Brytania – jak się zdaje – nie weszła w posiadanie tej tajemnicy, natomiast wygląda na to, że w Foregin Office domyślało się, że taki dokument może istnieć. W Moskwie za przeciek odpowiadał jeden człowiek, niskiej rangi dyplomata, pierwszy sekretarz ambasady niemieckiej Hans von Herwath. Dopuścił się on w ten sposób zdrady stanu i za to mógłby odpowiadać pod rygorem kary śmierci, ale zdekonspirowany nie został. Rolę swoją opisał po latach w sensacyjnych wspomnieniach. W tym przypadku nie może być mowy o niczym innym, jak tylko działaniu indywidualnym zdeterminowanej jednostki, kierującej się niechęcią do nazizmu i obawami wywołania przez Niemcy kolejnej wielkiej wojny. Chciał z tą tajemnicą zapoznać świat, aby inne mocarstwo, najlepiej neutralne, jak Stany Zjednoczone, podjęło kroki mediacyjne. Początkowo liczył na Włochy, potem na rząd w Waszyngtonie. Źródło drugie – w Berlinie, pochodziło z Kancelarii Rzeszy, na czele której stał jako minister stanu Hans Lammers. Tak w każdym razie czytamy w raporcie z 24 sierpnia, jaki do Paryża skierował ambasador francuskim w tym mieście Robert Coulondre. 

Ale czy w przypadku tych przecieków, czy niedyskrecji nie można postawić hipotezy o „sugestionowaniu”? Pokazaniu Zachodowi, iż sprawa Polska jest przegrana i nie warto otwierać zachodniego frontu w przypadku realnego konfliktu?

Oczywiście, że tu mogło wystąpić „sugestionowanie”, czyli przekazanie w tym wypadku prawdziwej jednak wiedzy Polakom, aby osłabić morale nieprzyjaciela i skłonić go do biernemu poddaniu się wypadkom, albo prewencyjnej kapitulacji. Polskie MSZ o to właśnie podejrzewało Niemców i Sowietów (tych drugich mniej). I to właśnie dlatego nie ufano w krążące po Europie sensacyjne pogłoski.

Oczywiście dzisiaj wiemy, że von Herwath działał na własną rękę, w ścisłej tajemnicy. Najpierw poinformował Włochów o postępie rokowań niemiecko-sowieckich. Ale przyniosło to złe efekty, bowiem Włosi podzielili się tymi rewelacjami z Niemcami. W obawie zdemaskowania i egzekucji, dyplomata niemiecki porzucił tę myśl, zaprzestał kontaktów z Włochami i nawiązał kontakt z ambasadą Stanów Zjednoczonych. Cała ta historia przede wszystkim dowodzi tezy, że bezpodstawne są takie rozważania jakoby nasz polski wywiad był słaby, bo informacji o tajnym protokole nie zdobył. Te nie mógł zdobyć żaden wywiad świata, naprawdę żaden. Po jednej i drugiej stronie – w Moskwie i Berlinie – o umowie terytorialnej wiedziało po kilka osób. Trzeba by było mieć źródło w ścisłej elicie władzy jednego przynajmniej z tych państw totalitarnych. Oczywiście prasa światowa podawała rozmaite fantastyczne scenariusze współpracy Berlin-Moskwa. Mówiło się o rozbiorze Skandynawii. Pojawiły się pogłoski, że Niemcy zerwą pakt antykominternowski i zostawią Japonię Sowietom. Pisano o dzieleniu stref wpływów na Bałkanach. To wszystko były jednak tylko fałszywe domysły.

Twierdzę stanowczo, że nawet posiadanie przez rząd polski bardzo wiarygodnych informacji o tajnym protokole, nie spowodowałoby niczego specjalnego. Decyzja o tym by walczyć nawet w osamotnieniu, nawet bez sojuszników, była podjęta wcześniej. I była niezmienna. Chodziło tylko o to, żeby walczyć możliwie dobrze, a więc w koalicji. To – nie z naszej woli – się nie udało. Co gorsza, sojusznicy wymusili na Polsce opóźnienie mobilizacji powszechnej. To nas bardzo dużo kosztowało. Kampania wrześniowa z pewnością potoczyłaby się korzystniej dla naszej strony gdyby mobilizacja powszechna była przeprowadzona wcześniej i nastąpiła przewidziana planem wojny koncentracja zmobilizowanych armii. Niestety mobilizacji nie dało się zarządzić wcześniej – z powodów politycznych. Pod wpływem świeżej lekcji I wojny światowej, wiadomo bowiem było, że ten kraj, który rozpoczyna mobilizację powszechną jako pierwszy, wkracza na drogę wojny. W Londynie i Paryżu bardzo się bano, żeby tego nie zrobić. Historiografia zachodnia nie chce dziś jasno przyznać tej winy aliantów za opóźnienie polskiej mobilizacji, ale to jest inny temat, na osobne rozważania.

Wiedza o całokształcie paktu Ribbentrop-Mołotow nie mogła nas ocalić. Oczywiście powtarzam to z tym oczywiście zastrzeżeniem, że można było skuteczniej wystąpić na wschodzie. Ale tak czy inaczej – kampania wojenna była przegrana.

Czy pakt Ribbentrop-Mołotow przyczynił się do niewykonania zobowiązań przez aliantów naszej ojczyzny?  Bez wątpienia, tak. Ale trzeba pamiętać też o tym, że nawet ewentualne niezaistnienie paktu Ribbentrop-Mołotow, i gdyby wojna sprowadziła się do uderzenia Niemiec na Polskę bez udziału Sowietów – nie ma powodów uważać, że Francuzi i Brytyjczycy przyszliby nam z jakąkolwiek pomocą. Albowiem już na początku maja 1939 r. sztabowcy brytyjscy i francuscy uzgodnili w tajemnicy, że ze względu na słabość militarną obydwu mocarstw, front na zachodzie nie będzie otwierany. Trzeba natomiast zrobić jak najwięcej, żeby Polska walczyła jak najdłużej. Pakt Ribbentrop-Mołotow umocnił tylko tę majową decyzję (potwierdzoną w Abbeville), dodając jej nowe uzasadnienie, gdyż powstało z góry wrażenie, że Rosja nie wesprze Polski nawet choćby dostawami surowców. Pakt moskiewski oddziałał silnie zwłaszcza na Paryż. Francuzi, jako jedyny kraj ówczesnego świata, dostali wiadomość o tajnym protokole z dwóch źródeł. Nie podzielili się nią ze stroną polską. Polska służba zagraniczna uzyskała od Francji szczątkowe informację o losach państw bałtyckich, który przesądzono. Nie uzyskała jednak tego, co najważniejsze – wiadomości o losach własnego narodu.

Wiadomości o tym, że podzielono kraje bałtyckie zdobyli dwaj ambasadorzy polscy: Raczyński w Londynie i Łukasiewicz w Paryżu. Ten pierwszy zdobył je prawdopodobnie na drodze rozmów w korpusie dyplomatycznym. Po prostu przekazał mu te informacje któryś z ambasadorów zaprzyjaźnionych państw. Łukasiewicz wszedł w ich posiadanie z ust francuskiego ministra spraw zagranicznych. Minister spraw zagranicznych Bonnet, na pytanie czy losy Polski były przedmiotem tajnych porozumień niemiecko-sowieckich, odmówił odpowiedzi – zasłaniając się brakiem wiedzy. A wiedzę tę miał. Widać tu ewidentnie grę, żeby nie spowodować moralnego załamania Polski. Nasi sojusznicy nie doceniali, tego o czym mówiłem na początku tej rozmowy. Decyzja o konieczności walki zbrojnej w obronie niepodległości zapadłą w Warszawie w styczniu 1939 r.

Beck i jego koncepcja międzymorska. Z punktu widzenia struktury ładu wersalskiego w tym regionie polegającego na zbudowaniu sieci układów antagonistycznych wobec państw dawnego bloku centralnego na które chciała kontrolować Francja; z punktu widzenia tego co się dzieje w Europie w drugiej połowie lat trzydziestych tzn. aktywnej polityki Niemiec w regionie. Czy koncepcja Becka nie była zwykłą utopią?

W sprawie koncepcji Międzymorza wielokrotnie już mówiłem i powtórzę jeszcze raz: ona ma swoją przeszłość, ona ma dzisiaj swoją teraźniejszość, bo polityka nasza próbuje ją odnowić. I ma ona – moim zdaniem – również przyszłość. Jednakże w okresie międzywojennym rzeczywiście nie mogła ona być realizowana. Notabene, w polskiej myśli politycznej już Adam Czartoryski nie posługując się pojęciem Międzymorza, myślał o rozbijaniu imperiów i budowaniu aliansu z narodami takimi jak: Węgry, Rumuni czy Słowianie południowi. Tak oto idea międzymorska ma korzenie w XIX wieku.

Kiedy mowa o czasach międzywojennych – trzeba pamiętać o wielce skomplikowanej mozaice państw narodowych na obszarze między Rosją a Niemcami oraz między Bałtykiem a Adriatykiem. Skłócone to były państwa. Traktaty pokojowe wytworzyły tylko formalną stabilizację regionu. Rewizjonizm terytorialny dominował nad wszystkim innym, co liczy się w polityce międzynarodowej. Nie tak jednoznacznie ująłbym też kwestię wpływów francuskich w tym regionie, jak to zostało powiedziane w powyższym pytaniu. Francuzi chcieli stworzyć system swoich sojuszów wschodnich. Na początku lat dwudziestych Francja była silna i demonstrowała swoją przewagę na kontynencie. Ale nie mogła wszystkiego. Notabene Mała Ententa to nie pomysł francuski, tylko czeski. Francja tylko poparła ten pomysł i usiłowała być jego protektorką. Po konferencji w Locarno (1925) priorytetem Francuzów stało się pojednanie z Niemcami. Inwestowanie w sojusze wschodnie zeszło na plan dalszy.

Może gdyby inne były niektóre decyzje terytorialne zapisane w traktatach pokojowych, rewizjonizm terytorialny nie wystąpiłby z taką mocą. Możemy przecież sobie wyobrazić, że traktat w Trianon zostawił Siedmiogród po stronie Węgier. Możemy sobie również wyobrazić, że Ruś Zakarpacka przypadła Węgrom, a nie Czechosłowacji. Postanowiono jednak tak jak postanowiono. Wytworzył się wyjątkowo niestabilny ład geopolityczny. I bardzo niewielkie były możliwości jego zmiany na drodze pokojowej.

Przechodząc zaś do polskiej koncepcji międzymorskiej, należy powiedzieć, że zanim nadszedł zamach majowy w 1926 roku, który dał władzę piłsudczykom na trzynaście lat, polska myśl polityczna rozważała już koncepcję bloku środkowo-europejskiego. Nie zawsze używano określenia Międzymorza, raczej postulowano blok środkowo-europejski. Były rozpatrywane dwa kierunki działania. Pierwszy z nich, zakładał, że trzeba wykorzystać istniejącą już Małą Ententę i dążyć do tego by zawszeć poczwórne porozumienie, czyli Mała Ententa plus Polska. Ta koncepcja pozostawała najbliższa obozowi Narodowej Demokracji. Endecy mieli jedno bardzo realistyczne założenie. Uważali, że system wersalski, albo będzie w całości obroniony i zachowany, albo upadnie w następstwie lawiny rewindykacji terytorialnych. Usunięcie lub zmodyfikowanie jednego postanowienia granicznego –wywołać musi reakcję łańcuchową. I tak wszystko się załamie – wcześniej czy później. Ta koncepcja endecka zakładała, że dwa słowiańskie państwa tj. Polska i Czechosłowacja, są skazane na siebie i bez nich nie ma stabilizacji ładu wersalskiego. Ten plan możemy różnie oceniać. Miał on jedną wadę – jeśli za główne kryterium oceny wszelkich pomysłów politycznych wziąć ich skuteczność w realizacji. Otóż Czechosłowacja nie chciała żadnego „czwórporozumienia”, a tylko co najwyżej normalizacji stosunków Polską przy zachowaniu Małej Ententy jako regionalnego ugrupowania antywęgierskiego. Przynależność Polski do Małej Ententy była w Pradze a limine odrzucana. Inny wariant budowania bloku Międzymorza mieli piłsudczycy. Już w latach 1920—1926, przedstawiciele tego obozu rozpatrywali koncepcję trójkąta: Polska + Rumunia + Węgry. Jednak to rozumowanie miało dużą wadę. Nie brano pod uwagę antagonizmu rumuńsko-węgierskiego, którego polska dyplomacja nie mogła w żaden sposób zniwelować.

Józef Beck budował swój pomysł na Międzymorze na bazie tego piłsudczykowskiego projektu. On go skonkretyzował i próbował wprowadzić w życie kiedy rok 1938 przyniósł możliwości zmian terytorialnych w Europie Środkowej. Możliwości realizacji projektu były jednak w gruncie rzeczy jedynie teoretyczne. Od dłużnego już czasu to Niemcy odgrywały dominującą rolę w Europie. I mimo powstawania konstelacji korzystnej z punktu widzenia interesów Polski, tj. granicy polsko-węgierskiej, pojawił się główny beneficjent przemian terytorialnych w regionie, czyli III Rzesza. Na system Międzymorza w okresie międzywojennym miejsca nie było. Przyczyn tego stanu rzeczy widzę kilka. Po pierwsze był to wspomniany antagonizm rumuńsko-węgierski. Po drugie, Czechosłowacja przeszkadzała w reorganizacji Europy Środkowej po myśli Polski. Po trzecie, słabość gospodarcza Polski nie pozwalała na ekspansję ekonomiczną, aby móc skuteczniej przeprowadzić żądania polityczne. Niemcy stały się „taranem” rozbijającym ład wersalski, ale przecież nie po to, żeby inni z tego skorzystali, tylko po to by ustanowić swoją dominację w Europie. To się Hitlerowi w pełni powiodło, chociaż na krótko, bo przegrał on II wojnę światową.

Plan Becka nie miał oczywiście poparcia Moskwy. Beck liczył najbardziej na Włochy i na to, że wykażą się one aktywną dyplomacją środkowo-europejską. Ale Włochy po w latach 1936—1938 były już zdane na Niemcy. Mussolini wówczas nie był oczywiście wasalem Niemiec, ale był jednak za słaby, żeby przeciwstawić się Niemcom w kwestii Europu środkowej. Ze strony mocarstw zachodnich wsparcia dla projektu Trzeciej Europy nie było. Francja do końca wyznawała zdumiewający pogląd, że egzystencja Małej Ententy jest kluczem do zachowania francuskich wpływów w Europie Środkowej. Pewne zrozumienie dla koncepcji Becka pojawiło się nad Tamizą i w opinii amerykańskiej. Ze stolic tych dwóch mocarstw anglosaskich płynęły rozmaite zachęty, żeby Polska brała na siebie rolę stabilizatora w swoim regionie. I tylko tyle.

Powiedział Pan Profesor, że koncepcja Międzymorza ma swoją przyszłość. Gdzie można szukać realnego oparcia dla tezy, iż nie jest to kolejne pobożne życzenie polskiej prawicy?

Nie chciałbym wchodzić w dzisiejszą politykę międzynarodową. A więc krótko. Wydaje mi się, że nie we wszystkich sprawach narody środkowej Europy mają tożsame interesy. Ale jest zarazem tak, iż są problemy w których mówić mogą jednym głosem. Sprawa uchodźców jest jedną z nich. Trwają konsultacje państw Grupy Wyszehradzkiej wokół wspólnego stanowiska w sprawie reformy Unii Europejskiej. To że tak w Polsce jak na Węgrzech zwycięża rewolucja konserwatywna – zbliża obydwa te narody. Jedno jest bezsporne. Rozbite i postępujące własnymi drogami państwami międzymorskie będą zmarginalizowane. Albo widmo dyktatu Berlina – albo współdziałanie. Tertium non datur. I nie chodzi tu o żadne rozbijanie Unii Europejskiej, lecz o walkę o większą podmiotowość państw narodowych w jej ramach środkami umiejętnej polityki i dyplomacji.

 

Wyświetl PDF