Filozofia III RP czyli od „antypolityki” do „postpolityczności”


Filozofia polityczna i filozofia publiczna

Czy III RP ma swoją filozofię polityczną? Czy nie jest tak, że nowoczesne, złożone społeczeństwa ze swej istoty są pluralistyczne, zakładają nie tylko wielość konkretnych poglądów, ale i filozofii, światopoglądów? Zatem poszukiwanie jednej dominującej filozofii politycznej III RP z góry byłoby skazane na niepowodzenie. Polską Rzeczpospolitą Ludową, państwo oparte na zasadach marksizmu-leninizmu, a więc o ustroju ideokratycznym, miało zastąpić „normalne”, demokratyczne państwo takie, jakie istniały na Zachodzie, dopuszczające różnorodność światopoglądową, a więc wykluczające dominację jednej filozofii politycznej.

Jak jednak wiemy, także współczesne państwa nie są pozbawione podstaw ideowych. W ich instytucjach i sposobach uprawiania polityki znajdują wyraz idee i zasady polityczne. Także III RP miała i ma swe podstawy ideowe. Szczególnie w pierwszych latach transformacji obiegowe idee i przekonania o tym, jaki powinien być ład państwowy i społeczny, miały ogromne znaczenie i formowały rzeczywistość.

Filozofii politycznej III RP nikt nie wyraził w jednym wielkim dziele teoretycznym. III RP nie miała swojego Locke’a, Hobbesa czy Carla Schmitta, choć miała swoich ojców założycieli. Możemy ją jednak odczytać z tekstów publicystycznych i książek pisanych w innych celach i przy innej okazji, a także wyczytać z wypowiedzi, działań, wydobyć z nich idee i poglądy, które zarazem wyrażały i kształtowały rzeczywistość polityczną. Została także zapisana w instytucjach, praktykach politycznych i w mentalności obywateli III Rzeczpospolitej. Dlatego zapewne lepiej jest mówić o filozofii publicznej jako zastosowanej, wcielonej w życie filozofii politycznej. Filozofia publiczna wyrasta w pewnej konkretnej sytuacji, jest zakorzeniona w lokalnym kontekście, adresowana jest do konkretnej wspólnoty politycznej, istniejącej w konkretnym czasie i miejscu. Łączy ogólne idee polityczne i zasady moralne z interpretacjami konkretnych instytucji[1]. Co więcej proponuje ona także pewną interpretację historii, narratyw uzasadniający także jej własne powstanie i zwycięstwo.

„Przez filozofię publiczną pisał Michael Sandel rozumiem teorię polityczną ukrytą w naszej praktyce, założenia dotyczące obywatelskości i wolności, które kształtują nasze życie publiczne. (…) Filozofia publiczna jest mało uchwytna, gdyż ciągle mam ją przed oczyma. Często stanowi nie poddane refleksji tło naszego dyskursu politycznego i działań”[2]. Można rzec, że jest ona filozofią polityczną wcieloną w instytucje, praktyki i dyskurs polityczny. Dlatego nie jest ona zazwyczaj dziełem jednostki, lecz raczej rezultatem twórczości zbiorowej, nacisku sytuacji wewnętrznej oraz wpływów, choć wybitni myśliciele, zabierający głos w kwestiach publicznych, mogą w wielkim stopniu przyczyniać się do ich powstania i zwycięstwa. Nie widzę więc zasadniczej sprzeczności w traktowaniu filozoficznie wyartykułowanej filozofii publicznej jako źródła lub tylko jako wyrazu tego, co jest ucieleśnione w praktykach i instytucjach, o czym pisze w polemice z Sandelem Ronald Beiner, gdyż „czynniki realne” i „idealne” mówiąc językiem Maxa Schelera – zawsze oddziałują zwrotnie na siebie[3].

Niewątpliwie III RP miała i ma tak rozumianą filozofię publiczną. Ukształtowała się ona w reakcji na PRL i była dziełem najbardziej wpływowych w sferze publicznej aktorów, reagujących na nową sytuację i usiłujących ją wyrazić, oraz wpływów zewnętrznych, państw, organizacji międzynarodowych, a także „ducha epoki”.

Manifest Transformacji

Sandel twierdził, że filozofią polityczną Ameryki jest specyficzna wersja liberalnej filozofii politycznej. To samo można powiedzieć o Polsce, tyle że na czym innym polega w tym przypadku specyficzność. W Polsce także wiele mówiono o neutralności państwa, autonomii i wolności jednostki, o prawie do wyboru, o pluralizmie, wielości prawd itd. Pomijano jednak tak istotne wątki współczesnego liberalizmu, jak praworządność czy sprawiedliwość[4].

W naszym przypadku ta filozofia polityczna, przekształcona w filozofię publiczną III RP, była jednak niemal całkowitym importem. O ile w Ameryce powstała w dużej mierze endogennie, jako rezultat długotrwałej ewolucji, sporów, rozważań, dyskusji, reform i walk, i była w znacznej mierze wyrazem już istniejących praktyk i instytucji, w Polsce została przejęta z zewnątrz, jako gotowy wytwór i następnie przystosowano ją do polskiego kontekstu przez selekcję odpowiednich jej elementów oraz ich interpretację i reinterpretację. Była dominująca, lecz nie jedyna. Filozofia publiczna III RP jest więc chyba bardziej synkretyczna, mniej jednolita niż amerykańska, przede wszystkim dlatego, że importowany liberalizm kolidował z zapisaną w polskiej mentalności politycznej i ciągle żywą tradycją republikańską.

Przejście od komunizmu do liberalizmu było myślowo dosyć łatwe. Między marksizmem a neoliberalizmem istnieją ukryte podobieństwa. W obu przypadkach gospodarka rozumiana jest jako dziedzina determinująca życie społeczne. Przejście dokonywało się przez odwrócenie znaków w ramach tej samej logiki. Odmiennie wartościowano człony prostych opozycji: socjalizm versus gospodarka rynkowa, totalitaryzm versus liberalna demokracja, suwerenność versus integracja europejska, peerelowska orientacja na Wschód versus orientacja na Zachód, jedność ideologiczna versus pluralizm. Można było odczytać na nowo Manifest Komunistyczny odrzucając fragmenty o proletariacie i zastępując negatywną ocenę burżuazji, by otrzymać Manifest Transformacji.

Absolutnym negatywnym punktem odniesienia był komunizm. Można więc powiedzieć, że komunizm w dużej mierze zdeterminował III RP; jej ustrojowe właściwości, jej kultura polityczna, jej ustrój gospodarczy oraz tożsamość zostały określone przez punkt wyjścia PRL. Tak, jak porządek PRL definiował się w pełnym wrogości kontraście do II RP, tak III RP budowana była w opozycji do PRL. Miała być zerwaniem z komunizmem i „powrotem do Europy”, do „Zachodu”, do „normalności”. Przemiana Polski miała oznaczać jej demokratyzację, okcydentalizację i europeizację oraz zastąpienie gospodarki kontrolowanej przez państwo wolnym rynkiem.

Oczywiście filozofia politycznego liberalizmu nie została przejęta w Polsce przypadkiem. Schyłek komunizmu jako zjawisko globalne wyznaczył kontekst, w którym budowano nowe państwo i gospodarkę. Jako system polityczny miał komunizm być przeciwieństwem demokracji parlamentarnej zastępować grę politycznych interesów i swobodę dyskusji jednolitym dążeniem zbiorowym do wyznaczonego celu pod kierunkiem partii. Znosił więc ową wielość w sferze publicznej, która jest warunkiem istnienia tego, co polityczne i podporządkowywał politykę celom ekonomiczno-spo­łecznym. Nic więc dziwnego, że demokracja parlamentarna ostała się jako jedyna prawdziwa alternatywa ustrojowa.

Ekonomiczna klęska realnego socjalizmu spowodowała, że także gospodarka rynkowa, kapitalizm nie miały rywala po raz pierwszy od połowy XIX wieku. Co więcej, kryzys idei państwa opiekuńczego sprawiał, że za szkodliwy uważano wszelki interwencjonizm państwowy. Lewica wydawała się być skazana przez historię na zapomnienie. Po 1989 roku wielu dawnych neomarksistów szybko przeszło na pozycje liberalne, choć oczywiście nie w sensie ekonomicznego neoliberalizmu. Na przykład Jürgen Habermas stał się liberałem w „Rawlsowskim” sensie, a Anthony Giddens uznał podział lewica-prawica za przezwyciężony. W myśleniu ekonomicznym zaczął dominować neoliberalizm, a globalizację uważano za nieuchronny proces, który będzie prowadził do zmniejszenia znaczenia państwa i zastępowania go transnarodowymi strukturami politycznymi. Za anachroniczne zaczęło uchodzić myślenie o gospodarce w kategoriach interesu narodowego i rywalizacji między narodami. Nie tyle więc chciano zaprowadzić w Polsce kapitalizm, co pewien jego najbardziej skrajny model (istniejący bardziej na papierze niż w rzeczywistości, mimo rozwoju „superkapitalizmu”), mimo początkowych deklaracji, że ustrojem polskiej gospodarki ma być „społeczna gospodarka rynkowa”.

Oczywiście także w tamtym czasie neoliberalizm nie był jedynym istniejącym stanowiskiem. W Europie – poza Wielką Brytanią nigdy nie cieszył się szczególną popularnością, a kapitalizm francuski i niemiecki odbiega zasadniczo od liberalnego modelu gospodarki rynkowej i nazywany jest przez niektórych ekonomistów „skoordynowaną gospodarką rynkową”. Nie przypadkiem więc w pierwszym okresie transformacji silny był wpływ idei importowanych z USA. Idee i modele europejskie mniej były popularne, zwłaszcza wszystkie te, które zawierały elementy etatyzmu i państwa. Podobnie, jak w strategii komunistycznej, w III RP uznano, że „narodowość” kapitału nie ma żadnego znaczenia kapitał jest po prostu uniwersalny i działa poza wszelką logiką polityczną i narodową. Uznawano także, że dobro wspólne jest w istocie sumą dokonań indywidualnych. Bogacenie się i uwłaszczenie dokonywać się miało w imię pokonania pozostałości realnego socjalizmu.

Komunizm opierał się na monistycznym, rzekomo całkowicie racjonalistycznym systemie myślowym. W wyniku kryzysu lewicy w latach osiemdziesiątych pojawił się postmodernizm z ideami takimi, jak koniec metanarracji, wielość dyskursów, nieprzekładalność poszczególnych gier językowych. Co prawda w wyniku upadku komunizmu szybko tracił on na znaczeniu, ale do Polski dotarł z opóźnieniem. Liberalizm, który przejmowaliśmy, był pod jego wpływem. Nie był to liberalizm klasyczny, oparty na oświeceniowej koncepcji rozumu i prawa natury, lecz liberalizm, w którym mówiono wiele o różnorodności, pluralizmie, braku jednolitych kryteriów i ocen, o „wielości prawd”.

Polski liberalizm był więc szczególnego rodzaju. Łączył ekonomiczny neoliberalizm z liberalizmem politycznym i kulturowym, a więc w zasadzie dwa przeciwstawne sobie nurty. Hasła wolności gospodarczej oraz wolnego rynku pozwalały kształtować się nowej strukturze społecznej. Służyły interpretacji, nadaniu sensu i legitymizacji nowych stosunków władzy i transformacji gospodarczej. W Polsce dokonała się po 1989 roku podwójna transformacja przejęto podstawowe instytucje „Zachodu”, nadając im przy tym odpowiednią formę zgodnie z nowymi strukturami władzy i interesami wpływowych grup[5]. Filozofia publiczna legitymizowała te zmiany.

Od samego początku w III RP panowała niechęć polityków do polityki, do „konfliktów” i do walki o władzę tych, którzy uważali, że władza im się po prostu należy. Także członkostwo w Unii Europejskiej rozumiane było jako włączenie się w nową całość, w której zawieszona zostaje dawna logika konkurencji i rywalizacji.

Na dalszym planie niż gospodarka, swoiście rozumiana demokracja i przemiany kulturowe znajdowała się kwestia budowy państwa oraz wzmacniania jego pozycji w świecie, co także zgodne było z generalnym trendem. Gdy powstawała II Rzeczpospolita, budowa suwerennego, dobrze zorganizowanego państwa narodowego była celem oczywistym nie tylko dla polskich elit. Z I wojny światowej wyciągnięto wniosek na Zachodzie, że w Europie nie ma miejsca na imperia. Trzy imperia zaborcze: Rosja, Niemcy i Austria zostały pokonane nie tylko militarnie delegitymizacji uległo ich roszczenie do dominacji w Europie Środkowej. Zwyciężyła zasada samostanowienia narodów. Nic więc dziwnego, że wydawało się rzeczą oczywistą, że Polska ma być państwem narodowym.

Natomiast w 1989 roku przeważało w Europie przekonanie, iż katastrofa II wojny światowej była rezultatem nacjonalizmu i chybionego pomysłu zbudowania w Europie Wschodniej porządku politycznego w oparciu o zasadę państwa narodowego i samostanowienia narodów. Rozpad imperium sowieckiego przyszedł nieoczekiwanie i przeczył tej europejskiej ideologii. Nagle na mapie pojawiło się wiele nowych państw. Jednocześnie Europa Zachodnia, która do 1989 roku stanowiła de facto protektorat USA, uzyskała samodzielność polityczną, rozluźniając więzy transatlantyckie. Nadmierny lęk przed nacjonalizmem pojawił się nie tylko w Polsce. Integracja europejska, a potem rozszerzenie Unii miały zapobiec „bałkanizacji” Europy Wschodniej.

Ale proces włączania w struktury europejskie krajów Europy Środkowo-Wschodniej od początku miał inny charakter niż dotychczasowe procesy integracyjne krajów „dawnej Europy”. Państwa Europy Zachodniej budowały wspólne ponadnarodowe struktury jako skonsolidowane, silne państwa narodowe, kraje „nowej” Europy stały się członkami Unii jako państwa słabe, skazane na pomoc z zewnątrz. Ich integracja ze strukturami zachodnimi, będąca szansą na rozwój i modernizację, prowadzi jednocześnie do ich politycznego i gospodarczego uzależnienia.

Zerwanie i pojednanie

Nowa filozofia publiczna musiała także udzielać odpowiedzi na bardziej lokalne i konkretne pytania. Przede wszystkim musiała uzasadniać wybraną drogę transformacji i nową strukturę władzy.

Jak wiadomo, układ zawarty przy Okrągłym Stole uchodzi za akt założycielski III RP. W gruncie rzeczy chodziło jednak o serię wydarzeń, które stopniowo i nieoczekiwanie dla liderów doprowadziły do upadku systemu. Już wybory 4 czerwca podważyły osiągnięty kompromis. Dalszym krokiem naprzód było powołanie rządu Tadeusza Mazowieckiego. Można się więc zgodzić z Rafałem Matyją, że były trzy akty ustanowienia III RP. „Te trzy początki wyznaczają trzy zasadnicze warstwy obecnego ustroju. Pierwsza to zasada uprzywilejowanej pozycji elit uczestniczących w zawieranym kompromisie. Druga uznanie prawa społeczeństwa do wpływania na kierunek zmian i wskazywanie alternatywnych ekip rządzących. Trzecia to mniej lub bardziej udane wysiłki mające na celu rekonstrukcję państwa”[6].

Ale także zwycięska kampania prezydencka Lecha Wałęsy stanowiła cezurę i przynajmniej potencjalnie mogła być nowym aktem założycielskim. Jego kampania była ostrzeżeniem, że istnieje także możliwość zakwestionowania przez znaczną część społeczeństwa historycznego kompromisu i całej filozofii publicznej III RP. To samo powtórzyło się po utworzeniu rządu Jana Olszewskiego, a także na dużo większą skalę w latach 2005-2007.

W każdym razie trzeba było wytłumaczyć Polakom porozumienie ze „stroną rządową”. Od razu bowiem rzucała się w oczy sprzeczność. Z jednej strony głoszono zerwanie z dawnym systemem – bo przecież 4 czerwca, jak ogłosiła jesienią Joanna Szczepkowska, miał się skończyć w Polsce komunizm ale jednocześnie podkreślano konieczność pojednania z przedstawicielami ancien regime’u. III RP miała radykalnie odrzucać komunizm, ale nie „wykluczać” dawnych komunistów, w tym także tych, którzy byli odpowiedzialni za represje stanu wojennego. A to oznaczało także pozostawienie wielu dawnych struktur.

Do uzasadnienia kompromisu ze „stroną rządową” zastosowano cały arsenał argumentów od czysto pragmatycznych, aż po chrześcijański nakaz pojednania i wybaczenia. Rzekomo chodziło o amnestię bez amnezji. W rzeczywistości jednak nikomu nie zależało na przypominaniu niewygodnej przeszłości i „amnestia”, dokonywana bez uprzedniego osądu, była w rzeczywistości nakazem amnezji. Wydaje się jednak, że wzorem postępowania był raczej rok 1956 i kolejne kryzysy w PRL, po których zazwyczaj nikogo z dawnej ekipy nie pociągano do odpowiedzialności.

Także liberalizm został przystosowany do tego celu. Próbowano – czynił to na przykład Andrzej Walicki przedstawić funkcjonariuszy dawnego reżimu jako odrębną światopoglądową grupę, która ma „swoją prawdę”, swoje zasady moralne i której prawa powinny być respektowane jak każdej innej mniejszości.

Natomiast nieoczekiwanie negatywnym punktem odniesienia stała się „Solidarność”, zarówno ta pierwsza, jak i druga podziemna. Wytykano jej kolektywizm, nieliberalizm i nacjonalizm. O ile przedtem mobilizowano społeczeństwo do walki, teraz należało je zdemobilizować i skłonić do akceptacji udziału przedstawicieli ancien regime’u w życiu politycznym i publicznym. Było to tym trudniejsze, że poprzednio w latach osiemdziesiątych starano się jak najbardziej zmobilizować Polaków do oporu przeciw władzy. Wiele było mocnej retoryki antykomunistycznej. Odwoływano się do tradycji narodowej – powstańczej i romantycznej. Tymczasem wojna polsko-jaruzelska skończyła się nie tylko taktycznym pokojem. Jaruzelski został wybrany prezydentem. Teraz obawiano się „buntu niewolników”, w których nagle, w oczach niedawnych liderów opozycji, przekształcili się Polacy. Jak tłumaczył Adam Michnik: „zasadniczą cechą stalinowskiego komunizmu jest rozkład więzi społecznych, rozkład kultury prawnej i wtedy bunt takiej społeczności jest buntem niewolników, buntem ludzi, którzy najlepiej potrafią budować szubienice”[7].

Gdy skończyło się bezwzględne poparcie reform przez społeczeństwo – to znaczy przez sympatyzującą z „Solidarnością” część polskiego społeczeństwa konflikt przybrał na sile. To „Solidarność” okazała się wrogiem lub przynajmniej problemem. Gdy poparła Lecha Wałęsę, odkryto jej populistyczne, nieliberalne, irracjonalne cechy. „Wydaje się, że w ciągu kampanii prezydenckiej związkowcy z «Solidarności» skupili się wokół przewodniczącego Komisji Krajowej. Wałęsa stał się symbolem całej «Solidarności». (…) Tym samym parasol «Solidarności» ze słynnego II Zjazdu Związku przestał chronić Tadeusza Mazowieckiego, jego rząd i jego zwolenników. Ludzie myśleli dotychczas: skoro Mazowiecki i jego rząd realizują politykę «Solidarności», trzeba zaciskać zęby i zaciskać pasa, starając się przetrzymać zły czas. Widać jest to konieczne, aby Polska i wszyscy jej obywatele doszli do dobrobytu. Symboliczne cofnięcie «solidarnościowego parasola» znad Tadeusza Mazowieckiego i jego rządu pozwoliło ludziom ujawnić złość, niecierpliwość, sfrustrowane oczekiwania i pragnienia i w bardzo krótkim czasie wycofać dotychczasową akceptację”[8].

Nie ma wolności bez uwłaszczenia

Warto jednak podkreślić, że jeśli chodzi o ustrój polityczny zerwanie także nie miało być z początku radykalne. Zapowiadano raczej długi marsz, powolną przemianę, która okazywała się szybsza niż spodziewali się jej architekci. Nowe elity władzy raczej więc hamowały przemiany wymuszane przez lud i bieg wydarzeń, a ostatecznie uczynione nieodwracalnymi przez upadek muru berlińskiego.

Początkowo niejasne było to, ile z dawnego systemu zostanie zachowane. Z jednym wyjątkiem gospodarki. Tu elity były wyjątkowo zgodne. Także dla elit PRL bankructwo komunizmu jako systemu gospodarczego było oczywiste. Dlatego gotowe były na akceptację reform zmierzających do przywrócenia gospodarki rynkowej w Polsce.

Mirosław Dzielski sądził, że trzeba będzie pozostawić komunistów przy władzy za cenę rezygnacji z komunizmu jako systemu gospodarczego: „nie powinniśmy się obawiać długotrwałej nawet epoki przejściowej rządów autorytarnych w naszym kraju. Dla wszystkich prawdziwych zwolenników wolności cenne będą: swoboda produkowania, podróżowania, samorząd regionalny i ochrona prawna, jaką takie rządy dają. Z demokratyzacją naprawdę można zaczekać do lepszych czasów. Postulaty demokracji i łączenia demokracji z wolnością – oto co najbardziej odstrasza naszą elitę władzy od reform. (…) A przecież ludzie należący do rządzących dziś elit mogliby do pewnego przynajmniej stopnia stać się sojusznikami wolności. Szczególnie wolność produkowania, która z racji ich uprzywilejowanej pozycji ekonomicznej jest z pewnością w obszarze ich percepcji, mogłaby się im spodobać”[9].

Sprawy potoczyły się jednak inaczej, gdyż elity władzy PRL uznały, że muszą jednak dokonać także zmian politycznych. Decydując się na Okrągły Stół otwarto proces demokratyzacji, która miała być ściśle reglamentowana, ale po wyborach 4 czerwca i potem po upadku muru berlińskiego była nie do powstrzymania. Szybko jednak nastąpiło zerwanie z dotychczasowym sposobem myślenia opozycji o gospodarce, który dominował w „Solidarności”. Jak pisze Tadeusz Kowalik: „Zwrot (…) dokonał się praktycznie bez walki i zasadniczych sporów publicznych”[10]. Uproszczone myślenie neoliberalne stało się wspólnym mianownikiem obu odłamów elit, a uwłaszczenie się nomenklatury sposobem na jej neutralizację i włączenie w III RP. Hasło „nie ma wolności bez Solidarności” już w drugiej połowie lat osiemdziesiątych wypierane było przez przekonanie, że nie ma wolności bez własności. Po roku 1989 zaakceptowano pogląd, że to uwłaszczenie nomenklatury jest niezbędne do „pierwotnej akumulacji kapitału” i zachowania spokoju politycznego. Stał się on jednym z najistotniejszych elementów filozofii publicznej III RP.

Za główne cechy socjalizmu uznano dominację polityki w życiu społecznym, polityczny woluntaryzm w dziedzinie gospodarki, łamanie reguł racjonalności, nadmierne zabezpieczenia socjalne oraz egalitaryzm. W III RP zatriumfowało przekonanie, że gospodarka jest całkowicie autonomiczną sferą, rządzącą się własną racjonalnością, którą narusza wszelka interwencja a nawet tylko regulacja ze strony polityki. Z drugiej zaś strony polski kapitalizm nie mógł – jak zauważył już Jerzy Szacki w swej książce o liberalizmie po komunizmie – być rezultatem naturalnej, powolnej ewolucji. Trzeba było nie tylko dokonać reformy finansowej, lecz sprywatyzować państwowe przedsiębiorstwa w sytuacji, gdy nie istniały kryteria rynkowe umożliwiające ich realną wycenę. W istocie była to więc epoka politycznych interwencji. Tyle tylko, że od tych interwencji oczekiwano stopniowego przywracania autonomii gospodarki, co stało się równie utopijnym celem, jak budowa społeczeństwa socjalistycznego.

Nieprzypadkowo więc głównym dokonaniem III RP stał się tzw. plan Balcerowicza. Także społeczeństwo zgnębione inflacją i kryzysem godziło się na bolesne reformy, oczekując szybkiej poprawy sytuacji. Był to jeden z najsilniejszych motywów umożliwiających transformację. Chciano nie tylko demokracji takiej, jak na Zachodzie, ale i dobrobytu.

Działania w sferze ekonomii stały się priorytetem nowych elit władzy. Natomiast demokracja i partycypacja były postrzegane jako zagrożenie dla racjonalności ekonomicznej, wymagającej specjalnych zabiegów neutralizujących. Leszek Balcerowicz, niewątpliwie – obok Adama Michnika – jeden z ojców założycieli III RP, twierdził, że cechą charakterystyczną państw Europy pokomunistycznej było to, iż najpierw powstała w nich demokracja, a dopiero potem należało zbudować kapitalizm. Ostrzegał, że demokracja nie zastąpi kapitalizmu.

„Demokracja nie jest substytutem kapitalizmu w gospodarce, a to znaczy, że przez demokrację w polityce nie można samo przez się osiągnąć postępu gospodarczego. (…) Nie ma żadnej korelacji między demokracją w polityce a postępem gospodarczym”. Wydaje się nawet, że Balcerowicz sądził, iż demokracja wręcz zagraża kapitalizmowi, a tym samym postępowi gospodarczemu, dlatego opowiadał się za jak najdłuższym trwaniem „polityki nienormalnej”. Albowiem – argumentował „normalna demokracja (…) nie lubi decyzji niepopularnych”.

„Poprzedni system charakteryzował się tym, że dla niemal wszystkich możliwości wielkiego awansu ekonomicznego były silnie ograniczone. Nowy system tworzy nowe wielkie możliwości, ale możliwości te mogą być nierówno wykorzystane przez różnych ludzi: lepiej przez młodszych, gorzej przez starszych, lepiej przez tych, którzy pracują w jednej części kraju, gorzej przez tych, którzy pracują w innej części kraju itd.”[11]

W tym opisie Polska miałaby być w pełni zrealizowaną utopią merytokratyczną. Warstwę wyższą mieli tworzyć zaradniejsi, bardziej przedsiębiorczy, aktywniejsi, pracowici. W dół spadać leniwi, niezaradni i nieinteligentni, ale też starsi i mieszkający w mniej rozwiniętych regionach. „W związku z tym mamy do czynienia z pewną nową stratyfikacją: na tych, którzy są w stanie lepiej wykorzystywać nowe możliwości, i na tych, którzy nie są w stanie ich wykorzystać. Ci drudzy, rzecz normalna przeżywają coś, co można nazwać kosztem psychicznym, którego źródłem jest nieładne, ale ludzkie uczucie: zawiść”.

Jan Krzysztof Bielecki w rok później nieco bardziej krytycznie oceniał polski kapitalizm. Wskazywał na potrzebę działania w istniejących strukturach, a nie tylko tworzenia czegoś nowego: „W pełni rozwinięta gospodarka rynkowa potrzebuje dwóch typów ludzi: przedsiębiorczych i zarządzających. Ci pierwsi chcą tworzyć swój świat. Obserwujemy zatem w Polsce masowe odradzanie się długo tłumionego indywidualizmu i przedsiębiorczości. Ci drudzy – zarządzający doskonale harmonizują z już istniejącymi strukturami i zdolni są do tego, by działając w nich w razie potrzeby nadać im więcej siły i rozmachu”[12]. Dodawał na przykładzie amerykańskim, że chodzi o tych, którzy pracują 24 godziny na dobę, 7 dni w tygodniu, i są szczęśliwi.

Reformatorzy byli poza racjonalną krytyką, gdyż robili tylko to, co było konieczne, byli egzekutorami ducha dziejów, który nakazywał przejście od realnego socjalizmu do kapitalizmu. Spór o to, jaki ma to być kapitalizm, wydawał się niepotrzebny. Jeśli pojawiała się jakaś kontestacja wobec dokonywanych przemian gospodarczych, miała ona w oczach reformatorów charakter szkodliwych zakłóceń. Całą opozycyjną politykę tłumaczono w kategoriach psychologicznych. Wyrastać miała ona z niskich pobudek, przede wszystkim z zawiści oraz dążenia do władzy. Jak pisał Balcerowicz w cytowanym artykule: „Potencjał niezadowolenia jest pożywką dla partii, które nazywam partiami niezadowolenia i odróżniam od partii reform. Partie niezadowolenia interesuje głównie władza i każdy środek do jej osiągnięcia jest dobry, zwłaszcza granie na niezadowoleniu”. Już wtedy wypowiadał się ostro przeciw „politykom nienawiści” , którzy chcieliby tworzyć podziały społeczne.

Dzisiaj wiemy, że chociaż udało się przestawić gospodarkę na nowy system, nie powstał ani idealny ustrój merytokratyczny, ani nawet kapitalizm typu „zachodniego”, lecz kapitalizm państwa peryferyjnego, z wielkim udziałem kapitału zagranicznego, z demontażem dawnego przemysłu, którego nie zastępował nowy, z gospodarką nastawioną na uzupełnianie gospodarki krajów Europy Zachodniej, przede wszystkim Niemiec, z eksportem taniej siły roboczej oraz rosnącymi nierównościami ekonomicznymi.

Trudno też mówić o autonomii gospodarki w stosunku do polityki i o klasycznym wolnym rynku. Wielkie interesy robiono głównie na styku państwa i gospodarki. Jak pisał potem Jacek Kuroń: „Polska klasa średnia wywodząca się z pierwszego rzutu popeerelowskiego kapitalizmu nie zdobywała swojej pozycji na rynku. Dla jej wielkiej części – a w każdym razie dla tych, którzy doszli do znaczących fortun nie wolny rynek okazał się najważniejszy, ale kalendarzyki. Więc jeśli jakaś grupa czegoś rzeczywiście broni, to właśnie kalendarzyków – dojść, układów, kontyngentów, zamówień rządowych, limitów, barier celnych, monopoli, dzięki którym zyskała swoje obecne pozycje”[13].

Elita rządowa zlewała się z elitą biznesu. Autorka raportu z badań nad elitami w czasach rządów Jerzego Buzka i Leszka Millera, wskazując na fakt szczególnie silnych związków biznesu i polityki w przypadku rządu Millera, konkludowała śmiało, że to „zdaje się potwierdzać tezę o przekształceniu się dawnej komunistycznej elity władzy w elitę kapitału”[14]. Inny badacz elit, Jacek Wasilewski, twierdził: „rozległy styk biznesu i polityki w Polsce zapełniony jest nie tyle biznesmenami wkraczającymi na obszar polityki, ile politykami (a zwłaszcza wysokimi urzędnikami państwa) wkraczającymi w obszar biznesu”[15]. Przedstawiciele biznesu nie musieli jednak wchodzić w sferę polityki, by mieć na nią wpływ. W istocie pokaźna część polskiej gospodarki znalazła się pod kontrolą lub w posiadaniu dawnej nomenklatury lub ludzi o bardzo niejasnej przeszłości[16]. Nadal jest to sfera życia, w której prawo często zastępowane jest przemocą[17]. Obecnie po objęciu rządów przez koalicję PO-PSL związki biznesu i polityki znowu są ściślejsze i zachodzi także przepływ w drugą stronę.

 

Uniwersalistyczne roszczenie i retoryka

Mimo haseł o demoracji i pluralizmie, w rzeczywistości pluralizm polityczny miał pozostać ograniczony. Logika dziejów, która miała się wyrażać w programie reform, nie pozostawiała wiele miejsca na polityczne różnice. Rząd Mazowieckiego miał po prostu reprezentować całość – wszystkich Polaków. Jak pisał w 1990 roku Paweł Śpiewak po przegranych przez Mazowieckiego wyborach, co było szokiem dla postsolidarnościowych elit: „fatalny okazał się brak wyraźnego programu rządu (ten dawałby poszczególnym ugrupowaniom poczucie tożsamości i orientację), jak też zapoznanie roli ciał pośredniczących, tych instytucji, w których mogłyby ucierać się opinie, uzgadniać interesy, tworzyć sojusze oparte na podstawach innych niż symboliczne. Z kolei redukcja życia publicznego do kilku ogólników w rodzaju «demokracja», «pluralizm», «tolerancja», «rynek» zaciemniała tylko rzeczywistość, sprawiała, że traciła ona konkretność. Powstała próżnia społeczna, w którą mógł wejść każdy, byle głosił hasła radykalne i zechciał wziąć na siebie ciężar kierowania krajem”[18].

Od samego też początku różnice polityczne były kodowane jako przeciwieństwo nie różnych politycznych opcji lub różnych propozycji modernizacji Polski, lecz jako konflikt między tymi, którzy chcą dokonać koniecznych przemian i irracjonalnymi siłami zachowawczymi. „Konflikt między obu orientacjami mógł być przedstawiany jako konflikt między okcydentalizacją a swojskością, między ideą modernizacji Polski z duchem europejskim a zwolennikami kulturowego immobilizmu”[19].

Towarzyszyła temu redukcja polityki do moralności, czemu nie przeszkadzał fakt, że jednocześnie można było – jak Adam Michnik – krytykować „moralny fundamentalizm”. Jak stwierdza Śpiewak w odniesieniu do obozu Mazowieckiego: „dominowała (…) w dyskursie politycznym piękna i patetyczna retoryka odwołująca się do abstrakcyjnych wartości”. Mazowiecki reprezentował racjonalność i dobro, jego przeciwnicy irracjonalność i niskie motywy. Moralizatorstwo przeradzało się w brutalne wzajemne ataki: „Dyskursem politycznym rządziły dwie reguły: albo uwodzenia pięknie i wzniośle brzmiącymi sloganami (chrześcijańsko/narodowo/europejskimi), albo też radykalnego potępienia i negacji, wymyślania sobie od antysemitów i Żydów”[20]. Dialektyka „polityki miłości” i „języka nienawiści” jest jedną z niezmiennych charakterystyk życia publicznego III RP i wynika z jej filozofii publicznej. Moralizm zawsze miał swoją drugą, ciemną stronę demonizowanie tych, którzy reprezentowali inne polityczne stanowisko niż to, jakie uznawano za jedynie moralne i racjonalne.

Specjalistą od pięknej retoryki, która jednak przeradzała się w polityczną demagogię, był Adam Michnik. Tak wspominał on Jacka Kuronia we wstępie do jego ostatniej książki: „Był spadkobiercą najlepszych polskich tradycji: Rzeczypospolitej Wielu Narodów i państwa bez stosów; Polski zatroskanej o skrzywdzonych i poniżonych; Polski wolnej od komunistycznego kłamstwa, ale otwartej na ludzi z PRL, którzy chcieli być wierni demokracji; Polski bezwzględnej wobec korupcji; Polski ufundowanej na tradycji chrześcijańskiej i niepodległościowej, ale też na tradycji racjonalizmu Oświecenia i pozytywistów, na tradycji lewicowego ruchu robotniczego, Waryńskiego i Perla, Daszyńskiego i Pużaka”[21]. Ba, Kuroń potrafił twierdzi Michnik oddawać hołd jednocześnie Róży Luksemburg i kardynałowi Stefanowi Wyszyńskiemu. Pozostaje pytanie, jak nawet najwybitniejszy polityk i najlepszy człowiek mógłby łączyć w sobie te wszystkie tradycje oraz co konkretnie miała znaczyć ta dokonująca się w Kuroniu synteza? I jeśli Jacek Kuroń był spadkobiercą wszystkiego, co najlepsze, jeśli skupiał w sobie całe dobro, to jakie tradycje mogli reprezentować ci, którzy się z nim politycznie nie zgadzali?

Ostatecznie po szoku przegranych wyborów prezydenckich uznano, że zawiodło społeczeństwo, które – jak zauważa Ireneusz Krzemiński – nie zaakceptowało „etycznego i społecznego programu demokratycznych reform”: „Kampania Tadeusza Mazowieckiego najwyraźniej opierała się na nieadekwatnej diagnozie stanu umysłu i serc ludzi. Zakładano, że poparcie dla «Solidarności» i reformującego Polskę rządu oznaczało przynajmniej częściową rekonstrukcję obywatelskiej świadomości z początku lat osiemdziesiątych. Ujmowano to za pomocą pojęcia «etosu Solidarności» i do tej symbolicznej całości odwoływał się Mazowiecki, mówiąc o poczuciu odpowiedzialności za kraj i zakładając, że zachodzi związek między powodzeniem własnym a dobrem wspólnym w świadomości ludzi”[22].

Nieumiarkowani i rozważni

Od samego początku filozofia publiczna III RP była kontestowana i podważana przez znaczną część elit oraz społeczeństwa. Nigdy zresztą nie jest tak, że w jakimś kraju istnieje tylko jedna forma dyskursu politycznego. W Polsce w społeczeństwie silnie obecny był dyskurs republikański, co stwierdzili także dwaj australijscy politologowie, którzy przeprowadzili badania porównawcze w trzynastu krajach postkomunistycznych. Za jego cechy charakterystyczne uznali ideał aktywnego obywatelstwa, nacisk położony na cnoty obywatelskie i dobro wspólne oraz przekonanie o konieczności istnienia elity politycznej, która pozostawałaby jednak otwarta dla każdego, kto chce się do niej przyłączyć. Zauważyli oni w Polsce także dyskurs „kierowanej demokracji” (guided democracy) oraz dyskurs „zobojętniałej większości” (disaffected majoritarianism)[23]. Istniały również silne środowiska konserwatywne[24]. Ich działania sprawiały, że liberalna filozofia polityczna III RP nie została całkowicie wcielona w życie.

Tematy, wokół których toczyły się gwałtowne dyskusje, pozostały w zasadzie niezmienne przez ostatnie dwadzieścia lat: spory dotyczyły polskości – jej utrzymania, związków z Europą, a także lustracji i dekomunizacji, przemian kulturowych, w mniejszym zaś stopniu gospodarki i państwa.

Aleksander Smolar podzielił w 1994 roku polską scenę polityczną na trzy obozy – „umiarkowanych”, „radykałów” oraz „staro-nowych”, czyli broniących PRL postkomunistów. Podział ten jest znamienny, bo sugeruje, że nie zasadnicze różnice ideowe, lecz głównie stopień radykalizmu dzielił politycznie Polaków. „Umiarkowani”, a więc lewe skrzydło dawnej opozycji, różnić się mieli od „radykałów” przede wszystkim większym rozsądkiem i spokojem. Zasadniczą kwestią różnicującą merytorycznie oba obozy była lustracja i dekomunizacja[25]. Używając terminologii Smolara można powiedzieć, że decydujący dla kształtu III RP był sojusz „umiarkowanych”, którzy od początku zdominowali obóz postsolidarnościowy, ze „staro-nowymi”, którzy z upły­wem czasu stawali się coraz bardziej „nowi”, a coraz mniej „starzy”, bo coraz lepiej i pewniej czuli się w III RP.

Filozofia publiczna III RP była niewątpliwie dziełem „umiarkowanych”. Jak pisał Smolar: „Umiarkowani masowo zasilają aparat władzy, identyfikują się z państwem i są z nim utożsamiani. Coraz częściej wyrażają niezadowolenie z faktu, że «Solidarność» wysuwa żądania związane z obroną konkretnych interesów pracowniczych – zamiast bronić celów ogólnonarodowych, wielkich projektów przemian. Język umiarkowanych zimny i odległy – coraz bardziej przypomina język każdej władzy”.

Jak jednak wiemy postkomuniści nie zadowolili się ani rolą partnera-juniora, ani rolą tolerowanej mniejszości moralnej, szybko podjęli skuteczną walkę o władzę. Początkowo bronili jeszcze PRL-u. Ich elektorat stanowili ludzie, którzy z nostalgią wspominali dawne czasy, ale oni sami szybko oswoili się z nową sytuacją. Bez trudności wpisali się w filozofię III RP. Związany z pokomunistyczną lewicą politolog Przemysław Sadura podkreśla, odwołując się do badań nad elitą polityczną lat 1997-2005, że uznali oni także obowiązującą interpretację przeszłości: „Dominującej w dyskursie i narracjach postsolidarnościowej historiografii i historiozofii nie jest przeciwstawiona żadna kontrnarracja. Odmienna interpretacja historii PRL jak pokazują cykliczne publikacje ośrodków badania opinii publicznej istnieje, a nawet dominuje w społeczeństwie, jednak jest wyrugowana z dyskursu publicznego oraz z pamięci społecznej elit politycznych”[26].

Oba odłamy elit różniły się jednak stylem uprawiania polityki, przynajmniej w deklaracjach. Jak stwierdza Sadura, politycy postsolidarnościowi deklarowali się jako bezkompromisowi zwolennicy etycznego uprawiania polityki, postkomuniści natomiast reprezentowali pewien rodzaj cynizmu, który wyrażał się w dystansie wobec własnej ideologii, w którą w ostatniej fazie istnienia PRL wierzyli tylko nieliczni. Po roku 1989 cynizm przeszedł w III RP w hipercynizm elit postpezetpeerowskich, który zdaniem tego politologa polega teraz na dystansowaniu się wobec własnej przeszłości i rezygnacji z zachowania odrębnej pamięci społecznej. Oba odłamy elity III RP łączyły poglądy ekonomiczne, gdyż „lewicowość” postkomunistów była w tej dziedzinie czysto retoryczna. W przypadku postkomunistów „neoliberalne poglądy ekonomiczne kryją się za pseudolewicowym frazesem”[27].

W rzeczywistości „umiarkowani” nie byli wcale umiarkowani, i to nie tylko w forsowaniu swoich poglądów i zwalczaniu przeciwników, lecz w swym światopoglądzie. Ich przekonania dotyczące tematów, które dzieliły Polaków, były skrajne. Przytoczmy zdanie jednego z najbardziej czynnych uczestników życia publicznego i tzw. autorytetu pierwszej dekady III RP – Andrzeja Szczypiorskiego:

Ludzie myślący, uczciwi i odpowiedzialni czynią wysiłki, by kraj przekształcać. Jest to zadanie trudne, zawiłe, wymaga ofiar i czasu. Większość społeczeństwa, wbrew codziennym trudnościom, przy wciąż pogłębiającej się biedzie, nieustannym bałaganie, tępocie biurokracji, lenistwie i wygodnictwie wielu bliźnich, w aurze karierowiczostwa, głupoty, chamstwa i nostalgii za niedawną przeszłością stara się konsekwentnie walczyć o Polskę demokracji i gospodarki rynkowej. Jednocześnie, na marginesach życia narodowego, usiłuje się załatwiać swoje prywatne, grupowe i partyjne interesiki.

W tej pisanej w stylu „Trybuny Ludu” lub „Żołnierza Wolności” krytyce chodziło rzekomo o klasę polityczną jako taką. W rzeczywistości ostrze tej krytyki było zwrócone przeciwko „radykałom”, bo to tylko oni uprawiali politykę, podczas gdy druga strona dokonywała jedynie niezbędnych i całkowicie zgodnych z rozumem reform. Modernizatorzy, w tym sam Szczypiorski, który był senatorem, nie byli we własnym mniemaniu politykami, nie reprezentowali partykularnego punktu widzenia, rzekomo nie interesowali się wcale władzą polityczną działali po prostu na rzecz Polski. „Kilka tygodni temu, żegnając się mam nadzieję, że na zawsze z fotelem szefa rządu adwokat Olszewski zadał narodowi polskiemu dramatyczne pytanie, czyja mianowicie ma być Polska? Kiedyś wielki poeta pytał jaka ma być Polska, ale pana mecenasa takie drobne szczegóły nie interesowały, on bowiem myślał tylko, czy Polska będzie własnością jego grupy politycznej, czy może inni wydrą mu ten łup. Tak się szczęśliwie złożyło, że wydarli, bo w ostatniej niemal chwili doszli do przekonania, że Polska Olszewskiego, Macierewicza, Naimskiego będzie nie tylko śmieszna, ale także upiorna”[28].

Tak więc od początku usiłowano sprowadzić politykę w III RP do sporów jedynie personalnych; różnice światopoglądowe czy dotyczące strategii modernizacyjnej sprowadzano do różnic motywacji i charakteru. Był w tym niewątpliwie element totalitarny. Trzeba jednak przyznać, że druga strona także przyczyniła się do tej opinii. Oskarżeniom o zaściankowość, „oszołomstwo”, „antymodernizacyjność” odpowiadały oskarżenia o agenturalność i korupcję. Każdy kryzys i zmiana rządów oznaczały nieuchronny powrót polityki rekonstytucję tego, co polityczne.

„Radykałowie” doszli do władzy trzykrotnie, zawsze tylko na krótko i za każdym razem kończyło się to spektakularnym oddaniem władzy. Nie udawało im się ustabilizować rządów i utrzymać na dłużej zaufania społecznego. Lech Wałęsa, który „opuścił radykalizm i robotników” na przystanku „prezydentura”, wygrał wybory pod hasłem przyśpieszenia. Jako prezydent nie realizował tego hasła. Od początku jednak był ostro atakowany przez „umiarkowanych”, przegrał rywalizację z Aleksandrem Kwaśniewskim i został zmarginalizowany. Koniec rządu Jana Olszewskiego łączył się z jednym z najbardziej dramatycznych wydarzeń w historii RP. Wówczas trudno było przypuścić, że długo potem, po 13 latach, „radykalne idee”, tym razem w postaci idei IV RP, powrócą. Wybory prezydenckie i parlamentarne wygrali nowo sformowani „radykałowie”. Pod wrażeniem afery Rywina także część dawnych „umiarkowanych” – skupiona w Platformie Obywatelskiej zradykalizowała się i przyłączyła do programu IV RP. Wynik jest znany – już po wyborach 2005 roku stare podziały odżyły. Rząd Jarosława Kaczyńskiego także upadł w dramatycznej sytuacji związanej z „aferą gruntową”, w której podejrzenia o korupcję dotyczyły urzędującego wicepremiera, zaś o dokonanie „przecieku” – ministra sprawiedliwości.

Wybory 2007 roku zmieniły zasadniczo polską scenę polityczną. Zmiana polega na znacznym osłabieniu postkomunistów. Część dawnych „umiarkowanych”, która utworzyła nowe ugrupowanie z najbardziej zliberalizowanymi „staro-nowymi”, zeszła ze sceny politycznej. Nie zmieniła się jednak filozofia polityczna obozu rządzącego. Odwołanie się do „etosu” i „antypolityczności” zostało zastąpione „postpolitycznością”, którą w pewien sposób praktykował także Kwaśniewski, a ataki na Lecha i Jarosława Kaczyńskch i PiS były powtórzeniem tych samych figur retorycznych, jakie pojawiały się na początku III RP. „Polityka miłości” Donalda Tuska jest tylko udoskonalnym – i radykalniejszym – wariantem roszczenia do uniwersalności, którą obóz „umiarkowanych” wysuwał od samego początku. Chwilowa liberalna „postpolityczność” proklamowana po wyborach 2007 roku to nowa i nowocześniejsza wersja dawnej „prepolityczności” i „antypolityki”.

IV Rzeczpospolita

Mimo istnienia alternatywnych projektów, żaden nie miał szans konkurować z polską wersją liberalizmu i stać się filozofią publiczną Rzeczypospolitej. Niektóre były anachroniczne, inne ekscentryczne, jeszcze inne nierealistyczne bądź nazbyt fragmentaryczne. Dopiero pod koniec lat dziewięćdziesiątych z wielu istniejących fragmentów zaczął się formować konkurencyjny, dobrze wyartykułowany i równie pojemny projekt Rzeczpospolitej, nieprzypadkowo nazwany projektem IV RP. Był to także rezultat zmieniającej się sytuacji zewnętrznej i wewnętrznej. Niektóre cele, jakie stawiała sobie III RP takie jak demontaż gospodarki planowej czy wejście w struktury Zachodu zostały zrealizowane. Jasne też stały się negatywne skutki uboczne wybranej po 1989 roku strategii i filozofii publicznej – takie jak korupcja, bezkarność ludzi odpowiedzialnych za represje komunistyczne, brak praworządności i poczucie niesprawiedliwości. Po 15 latach transformacji stało się jasne, że III RP nie spełniła wielu swoich obietnic. Program IV RP oznaczał zapowiedź gruntownej przebudowy państwa.

Niestety, po wyborach w 2005 roku bardzo szybko uwaga znowu skoncentrowała się na sporach personalnych i skandalach, które skutecznie usuwały w cień fakt, że chodzi o propozycję innej strategii rozwoju i modernizacji Polski. Pewne zmiany udało się na trwałe wprowadzić – na przykład oczywista stała się polityka historyczna. Spór między „III” a „IV RP” nie jest jednak zakończony. Nie ulega bowiem wątpliwości, że Rzeczpospolita potrzebuje nowej filozofii publicznej. Największa trudność nie leży jednak w sferze idei, w sformułowaniu konkurencyjnej filozofii politycznej, lecz w jej wcieleniu w instytucje i praktyki Rzeczpospolitej przez odpowiednio sprawny, spoisty, zdecydowany i nowoczesny podmiot polityczny – partię lub ruch społeczny.

 

Tekst z książki Rzeczpospolita 1989-2009. Zwykłe państwo Polaków? (red. Jacek Kloczkowski, Ośrodek Myśli Politycznej 2010)



[1]     Zob. W. A. Galston, Political Economy and the Politics of Virtue: US Public Philosophy at the Century’s End, [w:] Debating Democracy’s Discontent, Essays on American Politics, Law, and Public Philosophy, red. A. L. Allen, M. C. Regan, Jr., Oxford 1988, s. 63-85.

[2]     M. J. Sandel, Democracy’s Discontent. America in Search of a Public Philosophy, Harvard 1998, s. 4.

[3]     Zob. R. S. Beiner, Introduction, [w:] Debating Democracy’s Discontent…, s. 1-13, tutaj s. 12.

[4]     Szczegółowo analizowałem polską wersję liberalizmu w Demokracji peryferii, Gdańsk 2003.

[5]     Szerzej pisałem o tym w eseju Postkomunizm życie po życiu. Zob. Drzemka rozsądnych, Kraków 2006, s. 250-259.

[6]     R. Matyja, Trzy początki Trzeciej Rzeczypospolitej, [w:] tegoż, Państwo czyli kłopot, Kraków 2009, s. 101.

[7]     Zob. A. Garlicki, Karuzela. Rzecz o Okrągłym Stole, Warszawa 2003, s. 196.

[8]     I. Krzemiński, Wybrać lepszy świat. Postawy wyborców i kampanie wyborcze z punktu widzenia psychologa społecznego, s. 222-223.

[9]     M. Dzielski, Bóg, wolność, własność, Kraków 2007, s. 117.

[10]    T. Kowalik, Www.polskatransformacja.pl, Warszawa 2009, s. 25.

[11]    L. Balcerowicz, Demokracja nie zastąpi kapitalizmu, „Przegląd Polityczny” 1993, numer specjalny.

[12]    J. K. Bielecki, Duch indywidualizmu, „Wprost”, 25 XII 1994.

[13]    J. Kuroń, J. Żakowski, Siedmiolatka czyli kto ukradł Polskę, Wrocław 1997, s. 91-92, cyt. za: T. Kowalik, op. cit., s. 41.

[14]    A. Kwiatkowska, Charakterystyka społeczno-demograficzna polskiej elity rządowej 1997-2004, [w:] Elity rządowe III RP 1997-2004: portret socjologiczny, red. J. Raciborski, Warszawa 2006, s. 67.

[15]    Tamże.

[16]    Por. np. [w:] A. Zybertowicz, Przemoc „układu” – na przykładzie sieci biznesowej Zygmunta Solorza, [w:] Transformacja podszyta przemocą. O nieformalnych mechanizmach przemian instytucjonalnych, red. R. Sojak, A. Zybertowicz, Toruń 2008, s. 187-266.

[17]    Zob. M. Spławski, Przemoc w polskiej polityce i gospodarce w świetle badań ogólnopolskich i badań przedsiębiorców, [w:] Transformacja podszyta przemocą…, s. 27-85.

[18]    P. Śpiewak, Narodziny polskiej demokracji (wiosna 1989-jesień 1990), [w:] Bitwa o Belweder, red. M. Grabowska, I. Krzemiński, Kraków 1991, s. 212.

[19]    Tamże, s. 214.

[20]    Tamże, s. 216.

[21]    A. Michnik, Wolność, sprawiedliwość, miłosierdzie, [w:] J. Kuroń, Rzeczpospolita dla moich wnuków, Warszawa 2004, s. 125-132.

[22]    I. Krzemiński, Wybrać lepszy świat…, s. 233.

[23]    Zob. J. Dryzek, L. Holmes, Political Discourses across Thirteen Countries, Cambridge 2006.

[24]    Zob. R. Matyja, Konserwatyzm po komunizmie, Warszawa 2009.

[25]    A. Smolar, Polska rewolucja, „Gazeta Wyborcza”, 5-6 XI 1994.

[26]    P. Sadura, Ideologie elit III RP, [w:] Elity rządowe III RP 1997--2004…, s. 224.

[27]    Tamże, s. 247.

[28]    Por. A. Szczypiorski, Czyja jest Polska?, „Gazeta Wyborcza”, 9 VII 1992.



Zdzisław Krasnodębski - Socjolog, filozof społeczny, publicysta, doktor habilitowany nauk socjologicznych, profesor Uniwersytetu w Bremie oraz Akademii Ignatianum w Krakowie, europoseł. Wykładał m.in. na Katolickim Uniwersytecie Ameryki, Columbia University, Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Publikował m.in. w: „Znaku”, „Rzeczpospolitej”, „Fakcie” i „Gazecie Polskiej”. Najważniejsze publikacje: „Rozumienie ludzkiego zachowania: rozważania o filozoficznych podstawach nauk humanistycznych i społecznych” (1986), „Upadek idei postępu” (1991, 2. wydanie 2009), „Postmodernistyczne rozterki kultury” (1996), „Max Weber” (1999) „Demokracja peryferii” (2003, 2. wydanie 2004), „Drzemka rozsądnych” (2006), „Zmiana klimatu” (2006), „Już nie przeszkadza” (2010), „Większego cudu nie będzie” (2011), „Zwycięzca po przejściach" (2012). Współautor kilku wydanych przez OMP książek, m.in. "Rzeczpospolita 1989-2009. Zwykłe państwo Polaków?" (2009) i "Władza w polskiej tradycji politycznej. Idee i praktyka" (2010).

Wyświetl PDF