Jedna zmiana właściciela i prawie po demokracji?

Jacek Kloczkowski

4 lipca 2011

Zmiana właściciela „Rzeczpospolitej” i „Uważam Rze” zaniepokoiła wielu prawicowych dziennikarzy, ekspertów, polityków i czytelników obu tytułów. Są to jedne z ostatnich wysokonakładowych pism, gdzie publicyści o poglądach konserwatywnych i republikańskich mogą swobodnie zabierać głos w debacie publicznej, zaś władzy naprawdę patrzy się na ręce, a nie jedynie okazjonalnie napomina się ją, najostrzej zresztą wtedy, gdy zdarzy jej się naruszyć określone interesy biznesu związanego z popularnymi telewizjami czy gazetami.

Oczywiście, póki co żadne decyzje personalne nie zostały jeszcze ogłoszone – redakcje są na razie te same, a nowy właściciel zapowiada, że w ich linię polityczną i ideową zasadniczo nie chce ingerować. Tyle tylko, że jego poprzednie poczynania na rynku medialnym – zwłaszcza w „Przekroju” – nie pozwalają zbytnio ufać w jego deklaracje. Przeciwnie, niepokój jest uzasadniony, bowiem zwrot lewicowy i prorządowy był w „Przekroju” aż nadto ostentacyjny, aby  uznać go za przypadkowy.

Cała sytuacja przypomina – niezwykle wymownie i boleśnie – o słabości środowisk konserwatywnych w medialnym biznesie. Nie jest normalną sytuacja, w której jedno rozstrzygnięcie własnościowe może wykluczyć z głównego nurtu dyskusji publicznej i obiegu informacji wielu czołowych polskich publicystów i dziennikarzy, a pokaźną grupę czytelników pozbawić medialnej reprezentacji ich poglądów i interesów. Zważywszy, że Polacy o poglądach konserwatywnych od paru miesięcy nie mają czego szukać w ofercie publicystyki telewizji publicznej (czym upodobniła się do swych prywatnych konkurentów (?)), mamy do czynienia z realną patologią polskiej demokracji.

Ktoś może argumentować, że sprawa „Rzeczpospolitej” i „Uważam Rze” to koronny dowód na nieudolność biznesową konserwatystów, którzy sami są sobie winni. Przecież mogli powołać kiedyś swoje własne spółki medialne, mieć w nich 100% udziałów i uniezależnić się od zmieniających się koniunktur politycznych i kaprysów biznesmenów o poglądach innych niż im bliskie. Owszem, prawica na rynku mediów popełniła kilka dużych błędów. Dość wspomnieć, jak wielki potencjał drzemał w „Nowym Państwie” w czasach, gdy ukazywało się jako tygodnik. Pisywali na jego łamach autorzy – wówczas często dopiero wyrabiający sobie nazwisko – którzy dziś należą do najbardziej popularnych polskich publicystów i komentatorów. A jednak nie udało się z „Nowego Państwa” uczynić realnej konkurencji dla „Polityki”, „Wprost” i „Newsweeka”. Podobnych przykładów można podać kilka. Nie można jednak rozpatrywać ich w oderwaniu od sytuacji w przestrzeni biznesowo-medialnej, jaka wytworzyła się w Polsce po 1989 r. Zawładnęli nią dawni faworyci Urbana, biznesmeni o – oględnie mówiąc – tajemniczej przeszłości i zachodni kapitał, któremu – z nielicznymi wyjątkami – z polską prawicą jest nie po drodze.

Na początku lat 90-tych, gdy tworzyły się zręby późniejszych medialnych potęg i fortun, trzeba było mieć fundusze i kontakty – niekoniecznie te przynoszące chwałę – aby dobrze wystartować i zająć dogodną pozycję na rynku. Konserwatywna prawica zapewne mogła wówczas przy dużym wytężeniu sił i dobrych decyzjach biznesowych i personalnych przynajmniej w pewnym stopniu zneutralizować przewagę na tych polach lewicowo-liberalnego salonu i postkomunistów, ale było to obiektywnie bardzo trudne zadanie. Z czasem stawało się ono jeszcze trudniejsze, niemal niewykonalne. Kto opanował rynek w latach 90-tych, w kolejnej dekadzie mógł już na nim dzielić i rządzić. O ile w pionierskich czasach prywatnych telewizji i ogólnopolskich dzienników oraz tygodników można sobie było wyobrazić zaczynanie niemal od zera, bez znacznego kapitału, a z dobrym pomysłem (jakkolwiek na nic ten pomysł, dobre chęci i ciężka praca mogły się zdać np. przy zetknięciu z niewzbudzającym zaufania procesem koncesyjnym, albo równie nieprzejrzystym trybem przyznawania kredytów bankowych), o tyle później wbić się klinem między gigantów można było jedynie z wielkimi środkami. Tych konserwatyści nie mieli. Tak oto w jeszcze jednej sferze życia III RP, jej grzech pierworodny – uprzywilejowanie tych, którzy w związku z polityczną i gospodarczą rolą odgrywaną w PRL powinni byli zostać na zawsze wyparci na margines demokratycznego państwa – zaciążył złowrogo na jej kształcie.

Jest ponurą ironią (?) losu, że konserwatystów – bezsprzecznie poważną opcję polityczną i ideową, bliską bardzo wielu Polakom – wypycha się poza margines głównego nurtu debaty publicznej za rządów formacji o rodowodzie niekomunistycznym. W telewizji publicznej dokonała anty-konserwatywnej czystki przy pomocy postkomunistów i na tym zdaje się nie koniec. Trudno zbagatelizować opinie, że kolejny etap przygotowania sobie kolejnych paru lat u władzy może przeprowadzić przy pomocy swych biznesowych sojuszników. Niektórzy z nich mogą działać na zwykłe polityczne zlecenie, inni po prostu przezornie opowiedzą się po stronie tych, którzy wydają się mieć szanse na długotrwały monopol władzy. Efekt może być ten sam: likwidacja realnego pluralizmu medialnego, a bez niego trudno mówić o normalnej demokracji.

Autor jest wiceprezesem Ośrodka Myśli Politycznej, autorem książki “Czasy grubej przesady”.

Tagi: , ,

Komentarze są niedostępne.