Radosław Żurawski vel Grajewski, “Największe błędy w historii Polski”

omp

21 listopada 2011

Zabierając głos w dyskusji nad największymi błędami w historii Polski, jako kolejny już dyskutant, staję w obliczu niebezpieczeństwa powtarzania pewnych myśli, czy wskazań tych momentów dziejowych, które narzucają się jako istotne punkty zwrotne w naszych dziejach, oceniane negatywnie i postrzegane, jako źródła przyszłych nieszczęść. Rozmawiamy wszak wciąż o tej samej historii naszego kraju, w której sprowadzenie Krzyżaków do Polskie przez Konrada Mazowieckiego i cała późniejsza „kariera Prus”, tak fatalnie tolerowana przez Polskę, mającą kilkakrotnie okazję zlikwidować ten problem jako kwestię polityczną, jest trudna do niezauważenia i niewskazania, jako istotny element poszukiwanej „listy błędów”. Muszą się na niej znaleźć także omawiane już, niepotrzebnie prowokowane polityką dynastyczną Zygmunta III Wazy wojny szwedzkie, zmarnowana przez tegoż króla szansa objęcia cywilizacyjnymi wpływami polskimi Moskwy, forsowanie Unii Brzeskiej – a przez to popchnięcie prawosławnych mieszkańców Rzeczyposplitej w ramiona moskiewskie, nieumiejętność, a może niemożność w realiach XVII w. rozwiązania problemu kozaczyzny, liczne błędy „taktyczne” w kolejnych powstaniach ze szczególną ich kumulacja w powstaniu listopadowym itd.

Nie chcąc jednak powtarzać tych ogólnie znanych i wielokrotnie już wskazywanych pomyłek naszych przodków, zaproponuję spojrzenie nie tyle na takie, czy inne błędne decyzje dotyczące konkretnych rozstrzygnięć w konkretnym momencie historycznym, ale na pewne stałe cechy naszych – tj. polskich zachowań politycznych, które ujawniają się konsekwentnie poprzez kolejne epoki i ważą negatywnie na owych konkretnych decyzjach – a zatem można by je uznać za swego rodzaju źródła błędów, z których wszystkie następne wypływają.

Po pierwsze wskazałbym na pewien niedojrzały stosunek do własnego państwa. Z jednej strony jest ono w deklaracjach uznawane za wartość bardzo istotną, a nawet, co udowadnialiśmy wielokrotnie, jesteśmy gotowi przelać morze krwi za jego odbudowę i obronę. Z drugiej jednak, obawiamy się jego wzmocnienia i jesteśmy je gotowi traktować jako potencjalne zagrożenie dla naszych obywatelskich wolności. W wiekach XVI-XVIII ta obawa streszczała się w złowieszczym dla mas szlacheckich terminie absolutum dominium, które wyzierało zaraz zza każdej potrzeby uchwalenia większych podatków na wojsko, lub zwiększenia uprawnień królewskich. Obawa ta paraliżowała zatem wszelkie trwalsze zamiary zreformowania państwa, wzmocnienia jego struktur administracyjnych a przede wszystkim nadania powagi i efektywnych zdolności egzekucyjnych władzy wykonawczej. Wydaje się, że po 1989 r. ta postawa nadal nam towarzyszy i streszcza się w haśle grożącej nam niby dyktatury – w domyśle prawicowej – groźnej dla swobód obywatelskich. Jakkolwiek by to absurdalnie nie brzmiało i jak niewiele miałoby to wspólnego z rzeczywistymi zagrożeniami, wydaje się, iż większość obywateli Rzeczypospolitej biorących udział w wyborach na poważnie traktuje takie niebezpieczeństwo.

Ponadto, tak teraz, jaki przed 300 laty oczekujemy, iż nasze państwo będzie właściwie „samofinansujące się” i bronione przez jakiś wybranych i dobrze opłacanych (tylko nie bardzo wiadomo przez kogo) ochotników i pasjonatów wojskowości – w każdym razie bez tak obciążającego udziału obywateli (najlepiej by było gdybyśmy nie płacili podatków i nie służyli wojskowo). To, jako żywo, przypomina postawę naszych przodków z epoki I  Rzeczypospolitej. Co więcej, nadal oczekujemy także, iż nasze bezpieczeństwo zostanie zagwarantowane przez kogoś innego, a my w szerszej strukturze sojuszniczej, czy konstrukcji politycznej, będziemy sobie żyli jak u Pana Boga za piecem, nikomu nie wadząc i polegając na tym, iż obce potencje, z tej przyczyny, iż jesteśmy niegroźni, a za to tacy wspaniali i mili, dadzą nam spokój, będą wspierać nasz rozwój i działać w naszym interesie, a w razie pojawienia się jednak – jak chcemy wierzyć – bardzo mało prawdopodobnego zagrożenia – przyjdą i nas obronią, nie dadzą nam upaść, ze względu na swój własny interes i poczucie ogólnej moralności panujące „jak powszechnie wiadomo” w stosunkach międzynarodowych.         Są to spostrzeżenia nie nowe, które w istocie powtarzają sądy formułowane w XIX w. przez krakowską szkołę historyczną, ale czyż nie warto w nowym kontekście doświadczeń ostatnich dwóch dekad, powtórnie się nad nimi zastanowić? „Czy nie pozostał nam wstręt do wszystkiego, co się urzędowym nazywa? (…) Czy nie pojmujemy naszych instytucji (…) zbyt często jako obowiązanych przede wszystkim do zwolnienia rygoru prawa, podczas gdy powinniśmy od nich żądać najskrupulatniejszego onegoż wykonywania?…” pytał niemal 150 lat temu Józef Szujski. Z takiej postawy wynikają konkretne decyzje polityczne, które każą przypuszczać, iż Polacy A.D. 1652 (pierwsze liberum veto) jak i A.D. 2011 w swej masie bardziej obawiają się wzmocnienia struktur państwa niż pogrążania się ich w korupcji i szarpania dla prywaty „sukna Rzeczpospolitej” przez różne koterie magnackie czy współczesne „grupy trzymające władzę”. Wydaje się wręcz, iż taki stan słabości państwa większości z nas odpowiada. Michał Bobrzyński w swych słynnych „Dziejach Polski w zarysie” wręcz pisał o paraliżującej obawie przed utworzeniem prawdziwego rządu w Polsce, który miałby narzędzia wymuszania posłuszeństwa, jako o głównej anomalii ustrojowej naszego państwa. Oczywiście wszelkie doktrynerstwo w tym względzie może okazać się bolesne, o czym świadczy przykład zalimitowania się Sejmu Wielkiego i powierzenia dalszej pieczy nad sprawami kraju wyłącznie Straży Praw – a zatem władzy wykonawczej, motywowane właśnie uszanowaniem dla tejże, co okazało się rozwiązaniem ułatwiającym kapitulację i przystąpienie króla Stanisława Augusta Poniatowskiego do Targowicy. Jakkolwiek z łatwością można by zatem wskazać na zbyt wielkie uproszczenia takiej wizji historii Polski, to jednak nie wchodząc w dyskusję, która w tej sprawie dawno się już odbyła, warto nad samą myślą Bobrzyńskiego ponownie się zastanowić.

Czy nie cierpimy wciąż na coś, co Szujski określał mianem „braku odwagi cywilnej” – a zatem niezdolności do publicznego dawania świadectwa rzeczywistości, która w istocie wśród elit jest być może w znacznej części uświadamiana, ale z różnych względów w debacie publicznej wyraźnie nie nazywana. Wszak nasi przodkowie, przynajmniej od pierwszej ćwierci XVIII w. zdawali sobie sprawę z fatalnych skutków liberum veto, a jednak szlachecka opinia publiczna w swej masie wciąż uznawała tę instytucję za źrenicę wolności i żadna poważna debata nad jej dalszym funkcjonowaniem, ogarniająca całe społeczeństwo obywatelskie i zdolna do skompromitowania opartej na niej praktyki ustrojowej się nie odbyła, aż do epoki bezpośrednio poprzedzającej Sejm Wielki. Czyż ówczesna – w XVIII w. już całkowicie iluzoryczna demokracja szlachecka, nie przypomina nam obecnych naszych zachowań. Czyż nie jest prawdą, że nasza dzisiejsza demokracja, w której nie do pomyślenia jest, aby jakakolwiek debata sejmowa zmieniła opinię tego czy innego posła na temat takiej czy innej istotnej ustawy i żeby odważył się on głosować wbrew stanowisku swego partyjnego klubu, jest właściwie wielkim teatrem politycznym bez istotnego znaczenia, bowiem to nie w dyskusjach politycznych w sejmie ucierają się stanowiska i zapadają decyzje. Gdy stanowisko takiej czy innej partii w parlamencie nie zależy od większości opinii jej członków, ale każdy pojedynczy poseł jest ściśle podporządkowany rygorom określanym w konkretnych sprawach poprzez przywództwo swego ugrupowania, pod groźbą usunięcia z szeregów partyjnych – powstaje pytanie, gdzie są rzeczywiste centra decyzyjne, które wypracowują stanowisko poszczególnych ugrupowań i od kogo one zależą? Jest to sytuacja, która jako żywo przypomina sejm XVIII w. Rzeczypospolitej, gdzie taki czy inny „głos wolny” zrywający sejm okazywał się głosem nie posła z danego powiatu, ale głosem Radziwiłła, Potockiego, Lubomirskiego, czy też jakiegoś ościennego dworu. Nie trzeba przenikliwej inteligencji żeby to dostrzec, tak w XVIII w. jak i w XXI, ale trzeba dużo cywilnej odwagi, aby publicznie o tym powiedzieć i zakwestionować dobre samopoczucie współobywateli, a już nie ma zupełnie żadnych szans, aby zmusić ich do wyciągnięcia konsekwencji z tak opisywanej rzeczywistości ustrojowej i do działania w celu zmiany opisanej sytuacji. Dla wskazania jak zgubna to może być postawa, posłużę się ponownie cytatem z Szujskiego: „Gdzie zaś nie ma odwagi cywilnej, tam zaczyna w społeczeństwie panować fałsz urzędowy, fałsz kłamiący rzeczywistemu położeniu, fałsz, którego pomnikiem są owe szumne mowy posłów wznoszących pod niebiosa stan Rzeczypospolitej, gdy była już zajezdna karczmą wojsk Fryderyka i Rosji, fałsz, któremu świadczą drukowane panagiryki, sfałszowana historia, fałsz, który doprowadza na kraniec przepaści i wpycha w nią, bo ją zasypuje różami…”.

Autor jest profesor Uniwersytetu Łódzkiego.

Tagi: , ,

Komentarze są niedostępne.